Urodziłam się trzy miesiące przed końcem panowania Gomułki, więc w tryby szkół państwowych wpadłam na tyle późno, że ominęły mnie obowiązkowe pogadanki o marksizmie-leninizmie, zajęcia z ekonomii politycznej czy studium wojskowe. W moich czasach ideowy profil publicznego kształcenia był wypadkową martyrologii narodu szlacheckiego i traumatyzujących nowelek o zmarnowanym talencie pastuszka. Owszem, w podręcznikach do historii i polskiego nie brakowało białych plam, ale przy pomocy nauczycieli i rodziców można je było zapełnić bez większego trudu. Dwa przedmioty na serio przeżarte państwową ideologią pojawiły się dopiero w liceum: przysposobienie obronne (PO) i propedeutyka nauki o społeczeństwie (PNOS).
Na PO uczyliśmy się strzelać z karabinu, ale też bandażować różne części ciała. Lekcje bandażowania nosiły znamiona molestowania seksualnego, co dostrzegaliśmy już wtedy, mimo że jeszcze nie znaliśmy na to zachowanie określenia. Nauczyciel z bliżej nieokreślonym backgroundem wojskowym sadzał na ławce naszą koleżankę o efektownej urodzie, przyszłą aktorkę, i bandażował jej udo, podczas gdy ona starała się za pomocą głupich min obrócić tę sytuację w komedię. W żart umieliśmy zamienić wszystko, co wiązało się z PO, nawet zalecenia na wypadek wybuchu jądrowego. Instrukcja bezpieczeństwa w naszej wersji brzmiała: jeśli zobaczysz grzyb atomowy, połóż się na ziemi, nakryj prześcieradłem i czołgaj się w stronę cmentarza.
Zdecydowanie bardziej jadowity był PNOS, de facto kurs dwójmyślenia: dyktaturę PZPR trzeba było nazywać demokracją itp. Treść lekcji PNOS-u wyparłam tak skutecznie, że dzisiaj pamiętam już tylko ich ponurą aurę. Obecność tego rodzaju przedmiotów w programie była skutkiem braku demokracji i dla wszystkich było to oczywiste. Wiedziało się, że w szkole wbijają nam do głów bzdury i kłamstwa, a my musimy je zakuć, żeby zaliczyć i zapomnieć.