Za przeproszeniem Chrisa Niedenthala, zdaje się, że kadr ukazujący ministra spraw wewnętrznych, jak w czasie konferencji prasowej prezentuje slajd z mężczyzną, który penetruje „krowę”, przejdzie do historii stanu wyjątkowego na polsko-białoruskiej granicy tak jak pamiętne zdjęcie kina Moskwa z grudnia 1981 r. przeszło do historii stanu wojennego.
Do tej „krowy” Kamińskiego chciałabym podejść bliżej, ale zastanawiam się, z której strony. Tym bardziej że trochę się boję – jeszcze kopnie albo ugryzie. Kto ją tam wie. Bo mućka niby jest zwierzęciem łagodnym, a przecież na tyle dużym, że w czasie spacerów po polach lepiej podziwiać ją z bezpiecznej odległości. Zwłaszcza jeśli oznaki krowiej płci nie są nam dobrze znane i nie mamy pewności, czy to aby nie byk. Jednocześnie krowy potrafią być naprawdę malownicze, na przykład kiedy całym stadem przepływają przez rzekę Bug. Są nieodłączną częścią polskiego pejzażu – jak łany żyta, nawłoć albo figurki Żyda z pieniążkiem na straganach w Kazimierzu Dolnym.
Język polski jest dla nich gościnną oborą. Krowa w polszczyźnie to żywicielka – ratunek zagrożonych głodem ludzi. Dojna krowa jest czymś w rodzaju chłopskich sreber rodowych: depozytem mleka i ciepła, a w ostateczności nawet mięsa. Niektórzy pieszczotliwym mianem krasuli określają litrową flaszkę wódki.
Jednocześnie, jak każde sacrum, krowa ma w naszym języku także ciemną stronę. Mówi się, że tylko krowa nie zmienia poglądów. Tłumaczy się coś komuś bez skutku jak chłop krowie na miedzy. Daj krowie wrotki, wyp… się sama – tak optymiści malowali przyszłość rządów PiS po wyborach w 2015 r. Od krów można w Polsce zwyzywać: Ty krowo! Skomentować: Stara krowa. Można rzucić: Przeżuwasz jak krowa. Albo: Widzę, że jesz jak chora krowa – po wiaderku.