Zacznijmy od tego, że „zdalność” – czyli uczestniczenie w życiu społecznym, zawodowym, tudzież korzystanie z rozrywki i edukacji za pośrednictwem internetu – pogłębiła samotniczy sposób korzystania z kultury. Chyba wszyscy doświadczyliśmy w warunkach covidowych rygorów tej osobliwej, dla wielu wcześniej nieodczuwanej, tęsknoty za „kulturą poza domem”, kulturą spoza ekranu telewizora czy komputera. Kiedy w marcu zeszłego roku zaczęto zawieszać działalność kin, teatrów, muzeów, a krótko potem okazało się, że plenerowy sezon koncertów i festiwali muzycznych po prostu nie zaistnieje, na stronach internetowych różnych imprez cyklicznych pojawiły się wątki wspomnieniowe, nostalgiczne, a niekiedy swoiście apokaliptyczne, gdy ten i ów autor wpisu dzielił się przypuszczeniem, że być może już nigdy nie będzie normalnie i w naszych ulubionych wydarzeniach już zawsze będziemy uczestniczyć mniej lub bardziej zdalnie.
Nagle okazało się – czego dobitnie dowiodły prowadzone przez ostatnie dwa lata badania antropologa kulturowego prof. Waldemara Kuligowskiego nad festiwalami i festiwalizacją – że muzyczna impreza plenerowa to nie tylko proponowana oferta artystyczna, ale – w wielu wypadkach głównie – okazja do spotkania, do „bycia razem”. Badania te pokazały też, że jest coś takiego jak fandom (krąg fanów) już nawet nie określonej muzyki, ale określonego wydarzenia, np. takiego jak Rock na Bagnie w Goniądzu, Ethno Port Poznań, Reggae Festiwal w Ostródzie, a zwłaszcza Pol’and’Rock (dawniej Przystanek Woodstock) Jurka Owsiaka, którego fani zorganizowali w 2020 r. „dziki Pol’and’Rock” w Kostrzynie nas Odrą. Jak czytamy w raporcie badawczym: „Impreza stworzona została oddolnie i wbrew prośbom Jerzego Owsiaka o powstrzymanie się od zgromadzeń i dostosowanie do obostrzeń.