Paradoksem współczesnej popkultury jest jej jednoczesna niszowość i masowość. Treści opracowywane są przy pomocy marketingowców i algorytmów dla odbiorców podzielonych na grupy zainteresowań, ale starają uciekać poza swoją niszę. Tak się stało w przypadku emitowanego na Netflixie „Squid Game”. Z jednej strony to typowy produkt dla bardzo specyficznego widza, na przecięciu fascynacji koreańską falą, grami wideo, japońskimi komiksami i sprawiedliwością społeczną. Tymczasem stał się globalnym fenomenem i trudno nie zauważyć, że na taki potencjalny hit był szykowany.
Horror na placu zabaw
Być może jedną z przyczyn popularności „Squid Game” jest jego aktualność. Serial zaczyna się w tym samym miejscu co oscarowy „Parasite” Bong Joon-ho – wśród klasy niższej, która z desperacji jest gotowa na wszystko. Mieszkający ze starą matką kierowca Seong Gi-hun wpadł w długi hazardowe; niezbyt układa mu się z byłą żoną i wkrótce straci możliwość widywania się z córką. Gdy jest już na dnie, spotyka tajemniczego mężczyznę, który proponuje mu wzięcie udziału w serii dziecięcych gier, a potem w turnieju, którego główna nagroda finansowa rozwiązałaby wszystkie problemy nieszczęśnika. Klasa średnia, którą od upadku dzieli odrobina pecha i niespłaconych rat, musi odczuwać do niego sympatię, choćby podświadomie. Do niektórych też dociera, że codziennie biorą udział w wyścigu, w którym cudze ludzkie życie jest mniej warte niż własna wygoda i pieniądze.
Odziani w zielone dresy uczestnicy mają się zmierzyć w serii gier. W tym momencie realistyczny dramat zmienia się w fantastyczną ekstrawagancję. Pierwsza konkurencja to znana na całym świecie zabawa, którą w Polsce nazywamy „Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”. Tyle że kto się poruszy, ten zginie naprawdę – uczestników obserwuje gigantyczna lalka-robot wyjęta z koreańskiej czytanki, dając sygnał ukrytym karabinom maszynowym.