Przemycajmy Polskę po kawałku
Rozmowa z Jakubem Marszałkowskim o projektowaniu gier i zarabianiu na nich
MATEUSZ WITCZAK: – Poza Polską nie słucha się Maty i nie czyta Remigiusza Mroza, nasze kino rzadko podbija masowego widza, tymczasem z waszego raportu wynika, że 96 proc. przychodów krajowych producentów gier pochodzi z eksportu. Dlaczego?
JAKUB MARSZAŁKOWSKI: – Skoro filmowcy sami diagnozują – choćby w „Superprodukcji” Juliusza Machulskiego – że przecież na polski film „szkoły pójdą”, to może i ja mogę? Duża część polskiej kultury funkcjonuje od zawsze w cieplarnianych warunkach, tworząc wyłącznie na użytek krajowy i jakoś – również dzięki dotacjom – wychodząc na swoje. Tymczasem autorzy gier takich warunków nie mają. Ostatni moment, w którym koszty produkcji mogła zwrócić sprzedaż na rynku wewnętrznym, to lata 2006–10, gdy w kioskach dało się kupić gry z Małyszem albo adaptacje „Kajka i Kokosza” czy „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Potem nastąpiła cyfryzacja sprzedaży, dzięki czemu globalny rynek jest na wyciągnięcie ręki, a Polacy grają w dziewięćdziesięciu kilku procentach w produkcje importowane. Kinematografia przechodzi właśnie podobną zmianę za sprawą pojawienia się platform streamingowych. Spójrzmy na sukces „365 dni”. Nie twierdzę, że to dobry film, ale dzięki globalnej dystrybucji na Netflixie obejrzały go miliony ludzi, więc być może jest największym hitem eksportowym naszej Filmówki?
„365 dni” trochę jednak udaje film zagraniczny – podąża scenopisarskim śladem Brytyjki E.L. James, główną rolę męską gra Michele Morrone, a zdjęcia realizowano również we Włoszech. Czy jednak polscy twórcy gier mogą opowiadać o Polsce globalnej publiczności?
Czy da się w tej chwili zrobić grę o powstaniu warszawskim i sprzedać ją międzynarodowemu odbiorcy?