Znane są od czasów starożytnych. Najsłynniejsza z nich, zbudowana na wysepce Faros w delcie Nilu, była zaliczana do siedmiu cudów świata, a jej pozostałości spoczywają w głębinach Morza Śródziemnego u wybrzeży Aleksandrii. Do dziś w A Coruńii stoi wzniesiona w I wieku n.e. Wieża Herkulesa, zaś nad irlandzkim półwyspem Hook czuwa latarnia zbudowana w pierwszych dekadach XIII w. Pod koniec XVII w. latarnie zaczęły powstawać na najbardziej odległych krańcach świata, wskazując drogę okrętom, oświetlając ukryte pod falami rafy i skały, dając nadzieję zagubionym na morzu. – Jest w nich coś wzniosłego, romantycznego, lecz także niesamowitego. Wywołują w widzu jakieś poczucie lęku, zwłaszcza w tym zderzeniu z oceanem, bo przecież są świadectwem wyzwania rzuconego żywiołowi. Budzą we mnie myśli o pięknie i grozie istnienia – opowiada zafascynowany latarniami pisarz Piotr Paziński. – Pociągająca jest w nich także świadomość izolacji, to uczucie, jakby się było na końcu świata. Bowiem te najpiękniejsze, najdziwniejsze latarnie morskie rzeczywiście stoją daleko od siedzib ludzkich.
Życie w półgrobie
José Luis González Macías w książce „Światło na krańcach świata. Mały atlas latarni morskich” portretuje najsłynniejsze i najbardziej oddalone od cywilizacji latarnie, odwołując się do dokumentów, wspomnień i relacji historycznych, ale także do literatury, malarstwa i filmu. Bo nie ma – może z wyjątkiem gotyckiego, ponurego domostwa, stojącego gdzieś na uboczu ludzkich siedlisk – budowli, która byłaby dla artystów bardziej inspirująca. Nawet inskrypcja, którą miał po sobie pozostawić domniemany architekt latarni aleksandryjskiej, brzmi jak poezja: „Sostratus, syn Deksyfanesa, poświęcił tę budowlę bogom ocalenia, w imieniu tych, którzy żeglują po morzach”.