W Polsce z duńskiej sztuki kojarzymy jakoś rzeźbiarza Bertela Thorvaldsena, który pozostawił nam w stolicy popularne pomniki Mikołaja Kopernika oraz księcia Józefa Poniatowskiego. Zaś miłośnicy sztuki współczesnej zapewne znają Olafura Eliassona, który światową popularność zyskał dzięki sztucznemu słońcu zapalonemu w Tate Modern i sztucznym wodospadom ustawionym na rzece Hudson w Nowym Jorku. Hammershøia nie znaliśmy i w sumie nie ma wstydu, bo mieszkańcy Kopenhagi pytani o Malczewskiego też zapewne robiliby wielkie oczy. Jest jednak pewna ważna różnica między obu tymi artystami przełomu XIX i XX w. Dorobek duńskiego malarza, uważany za bardzo uniwersalny w przesłaniu, podbija w tej chwili muzea świata, podczas gdy nasz symbolista raduje i wzrusza jedynie narodowe duszyczki.
Uczeń maluje dziwnie
Vilhelm Hammershøi urodził się w 1864 r. – pochodził więc dokładnie z tego samego pokolenia, co Olga Boznańska (1865 r.), Józef Pankiewicz czy Władysław Podkowiński (obaj 1866 r.) – i można powiedzieć, że był malarstwu pisany. Pierwsze lekcje rysunku zaczął brać w ósmym roku życia i pilnie kontynuował aż do czasów studiów. Mając 21 lat, zadziwił duński świat sztuki imponującym „Portretem młodej kobiety”. „Mam ucznia, który maluje bardzo dziwnie. Nie rozumiem go, ale myślę, że będzie ważny, staram się na niego nie wpływać” – notował z wyczuciem jego profesor Peder Severin Krøyer.
Osobny, milczący, często nieobecny duchem i stroniący od towarzystwa Hammershøi najlepiej czuł się w czterech ścianach własnego mieszkania. Nie było więc nawet mowy, by robił karierę w Paryżu lub jakimkolwiek innym europejskim centrum sztuki. Ale nazwanie go artystycznym prowincjuszem też nie wchodzi w grę.