Słysząc przyprawiające o gęsią skórkę, przenikliwe wycie ścigających mnie humanoidalnych bestii, biegnę nocą po dachach otoczonego murami miasta, ostatniego bastionu ludzkości na ziemi. Skaczę po prowizorycznych kładkach, wspinam się po drabinkach, prześlizguję pod rusztowaniami, wreszcie wielkim susem przeskakuję nad kanionem ulicy na przeciwległy dom. Palce z trudem zaczepiają o krawędź balkonu. Gdy opada adrenalina, zdaję sobie sprawę, że chyba właśnie tak jak ten szaleńczy parkour musiały wyglądać ostatnie tygodnie pracy Techlandu. Wrocławskie studio, gonione przez terminy, zdążyło dostarczyć grę na czas, ale walka trwała do ostatniej chwili. I nie obyło się w tym biegu bez potknięć.
Nawet w ostatnich dniach przed premierą dziennikarze, którzy z wyprzedzeniem dostali grę do recenzji, mogli z szeroko otwartymi oczami obserwować, jak twórcy „Dying Light 2: Stay Human” wprowadzają bynajmniej nie kosmetyczne zmiany w rozgrywce. Jednego dnia gra umożliwiała natychmiastowe przemieszczanie się między odległymi rejonami miasta dzięki stacjom metra, kolejnego dnia wprowadzona właśnie aktualizacja likwidowała to zaskakujące udogodnienie – i słusznie, bo gra, której główna atrakcja polega na parkourze, nie powinna sugerować odbiorcy, by z tego rezygnował. Zdarzało się, że poprawka ulepszająca dany aspekt gry zarazem psuła coś przy okazji. Ale najważniejsze jest to, że „Dying Light 2: Stay Human” spełnia podstawowe obietnice. Poprzednia gra w cyklu pompowała litrami adrenalinę podczas pościgów, ucieczek i wyzwań. Emocji dostarczała walka o przeżycie w konfrontacji z hordami agresywnych zombie. Emocje budziło odkrywanie niespodzianek na terenie kolejnych eksplorowanych obszarów. Nowa gra to klasyczny „Dying Light” sprzed paru lat, ale znacząco udoskonalony, z kilkoma dodatkowymi atrakcjami.