Parafrazując Wojciecha Młynarskiego, można by zanucić: „bo nie ma jasności w temacie Gaudíego”. Już Elias Regent, wręczając młodemu architektowi dyplom ukończenia uczelni, przyznał się do niepewności: „Nadaliśmy tytuł wariatowi albo geniuszowi. Czas pokaże”. Wiele czasu musiało upłynąć, by ów dylemat rozwiązać.
Trudno znaleźć w historii ostatnich stuleci, a może i w dziejach całej architektury projektanta, który by budził tak skrajne emocje. Tym bardziej że wymyślał swoje kolejne bajkowe realizacje w czasach, gdy europejska architektura coraz silniej ulegała urokowi modernizmu spod znaku Bauhausu. Podczas gdy Adolf Loos przekonywał, że „ornament to zbrodnia”, Gaudí w najlepsze rozrysowywał swoje esy-floresy i mnożył dekory.
Krytykowali go wielcy. „Sztuka tapas” – podsumowywał jego realizacje Pablo Picasso. „Pijana sztuka” – to z kolei Miguel de Unamuno. Z jednej strony zarzucano mu, że bezkrytycznie uległ narracji religijnej, z drugiej, że u podstaw jego twórczości leży zły duch, piekło. Wydawało się, że śmierć Gaudíego w 1926 r. wygasi spory wokół jego spuścizny. Tym bardziej że żegnano go godnie, a katalońska prasa z dozą egzaltacji donosiła: „Zmarł geniusz!”, „W Barcelonie odszedł święty”, „Nawet kamienie płaczą”.
Ale legenda rodziła się bardzo powoli. Praktycznie do lat 50. XX w. wokół twórcy działo się niewiele. Później jednak sprawy nabrały tempa. Założono stowarzyszenie mające promować jego dorobek, a w 1957 r. zorganizowano pierwszą dużą poświęconą mu międzynarodową wystawę w nowojorskim MOMA. Z czasem ruszyła lawina wydawnictw, albumów, filmów. W dwóch rzutach (1984 i 2005) wpisano na listę dziedzictwa UNESCO wszystkie najważniejsze jego realizacje.