Dwa tygodnie po rozpoczęciu wojny dostałam zakaz. Wiedziałam, że tak będzie. Mogłam się tego spodziewać już po sesji z terapeutką, na którą przyszłam kilka dni po wybuchu wojny, kiedy Rosja zbombardowała Ukrainę.
– No i jak się czujesz? – spytała.
– No daj spokój.
– Ale że co?
– No przecież jest wojna.
Znam ją już od wielu lat, więc wiedziałam, co dokładnie powie i zrobi, kiedy usłyszy, że mam zamiar iść na Dworzec Centralny czy Zachodni. Albo jak zacznę jej opowiadać o matkach, które przyjechały tutaj z dziećmi i teraz krążą wokół dworca, zmęczone, z jedną walizką. Wiedziałam, że nie pozwoli mi siedzieć w tej chmurze paniki, tweetów i zbiórek.
I rzeczywiście słyszę od niej. – Czy tu jest wojna? Nawet w Ukrainie nie ma jej wszędzie.
Oczywiście, że z oburzeniem chcę natychmiast zareagować: co ty w ogóle opowiadasz, przecież specjaliści od zdrowia psychicznego wiedzą, że wojna to wielkie obciążenie. I że ludzie w takiej sytuacji zwiększają dawki leków. Ale niestety wiem też, że ona ma rację.
Wojna daje się ćpać jak kokaina. Czy to pomaganiem, byciem w ruchu, pod telefonem, jeżdżeniem, z poczuciem, że się wreszcie, kurwa, robi coś ważnego, że można coś zmienić. Czy też, to jest już w ogóle najgorsze: czytaniem. I wygłaszaniem opinii.
Dzwoni Juliusz, jest akurat na spacerze, wiosna. Wojna trwa już miesiąc, mówię, przywykliśmy do niej, wszystkie systemy adaptacyjne nam się już wyregulowały. Już z tym nowym można żyć. Dobrze, że czytałam „Okupowanej Warszawy dzień powszedni”. Bo przecież też, jak ponad połowa polskich dzieci, myślałam, że wojna wygląda tak, że na czarno-białym filmie Niemcy strzelają do przechodniów na ulicy. I potem zdziwienie. Że w sumie po wrześniu to już spokój.