Will Smith policzkujący Chrisa Rocka – oto scena, która zawsze będzie się kojarzyć z tegorocznym rozdaniem Oscarów. Akt przemocy, wywołany wątpliwej jakości żartem (Rock zakpił z ogolonej głowy Jady Smith, żony Willa, cierpiącej na łysienie plackowate), doczekał się niezliczonych interpretacji. Zdjęcie aktorów stało się memem, przez kolejne dni pojawiały się oświadczenia składane przez bohaterów zajścia, Amerykańską Akademię Filmową, a nawet policję Los Angeles. Niektórzy krytycy chcieliby widzieć w tym geście symboliczny koniec epoki gwiazd, inni – zmierzch Oscarów, odklejonych nie tylko od realiów codziennego życia, lecz także od wartości, jakie niesie za sobą kino. A jeszcze inni rytualnie powtarzali mantrę, że nagrody wręczane przez Akademię nie obchodzą nikogo, a już ich w szczególności.
Bezpieczny wybór
W ubiegłym roku wywołany pandemią brak wielkich premier pozwolił w czasie Oscarów zaistnieć kinu o niższych budżetach, za to większych ambicjach. Teraz ceremonia z powrotem przeniosła się do gargantuicznych przestrzeni Dolby Theatre, a wraz z blichtrem wróciły wielkie nazwiska. Tyle że mimo ich walorów rozrywkowych trudno uznać „West Side Story” czy „Zaułek koszmarów” za szczególnie ważne osiągnięcia w dorobku Stevena Spielberga i Guillerma del Toro. Akademia potrzebowała ukłonu w stronę kina jako masowego widowiska po kilkunastu miesiącach ukradzionych przez covid, m.in. dlatego „Diuna” Denisa Villeneuve’a zdobyła aż sześć statuetek, odbierając miejsce mniejszym tytułom. Spielberg nie potrzebował ósmej nominacji do Oscara, zdecydowanie bardziej należała się ona pominiętej w tej kategorii Sian Heder. Ostatecznie to jednak jej film „CODA” okazał się triumfatorem wieczoru. Wszystkie trzy nominacje zamieniły się w statuetki, w tym dla najlepszego filmu roku.