Przy wigilijnym stole wiedzieliśmy, że to ostatnie święta. Mamy długie nowotworowe tradycje rodzinne. Były to bardzo udane, w sumie zabawne święta. Potem rozpoczął się półroczny zjazd w dół. Jak powszechnie wiadomo, na raka choruje cała rodzina, walcząc o diagnostykę i leczenie. Główny zainteresowany stoi nieruchomo w oku cyklonu, potem poleguje, z trudem siada, coraz gorzej je, wreszcie układa się w wymuszonej, embrionalnej pozycji i wraca do nicości, z której kiedyś jako noworodek przybył. Ludzie obdarzeni łaską wiary widzą w tym powrocie start w lepsze, bardziej satysfakcjonujące, bo wieczne życie. Dla pozbawionych owej łaski śmierć kończy cierpienie, za którym nie czai się już nic. Nie wiem, z którym przekonaniem ojciec odszedł. Wiem natomiast, że w świątecznych życzeniach dobrej śmierci, które złożyła mu wnuczka, nie było niczego niestosownego.
Chwilę wcześniej rozmawiałem z nią o różnych rodzajach umierania. Zdarzało się w mojej rodzinie, że ktoś umarł dobrą śmiercią, bez cierpienia, we śnie. Błyskawicznie i zaskakująco. Przeważająca ilość moich bliskich miała jednak trudną i długą przeprawę na jakiś, inny brzeg. Ten długi rozbieg do skoku w ostatnie tchnienie daje szansę na oswojenie się z pożegnaniem. To chyba jedyny pozytyw dla tych, którzy zostają dalej przy życiu. Większości moich bliskich udało się odejść w domu, wśród kochanych twarzy. Robiliśmy wszystko, aby ojcu również taką możliwość stworzyć.
Przez cały terminalny okres choroby miałem z tyłu głowy pandemiczne wspomnienia, te tysiące ludzi skazanych na samotne umieranie w targowych halach, pośród anonimowego personelu lekarskiego. Miałem to szczęście, że opiekowałem się ojcem do końca, z matką i żoną. Jak oporny uczeń odbierałem lekcje pielęgnacji w ramach domowej opieki hospicyjnej. Słabo mi to szło, zwłaszcza kiedy przychodziła noc i trzeba było samemu zrobić coś, co komuś wykwalifikowanemu przychodzi łatwo.