Gwizdanie, okaryna i flet jako trzej bohaterowie. Skowyt kojota, nieartykułowane pochrząkiwania chóru i brzdęk strun gitary elektrycznej w czołówce. Spaghetti western „Dobry, zły i brzydki” można zidentyfikować poprzez dźwięki, a jego wybitna i do dziś analizowana ścieżka dźwiękowa jest dowodem geniuszu Ennia Morricone. Żegnający zmarłego 6 lipca 2020 r. kompozytora John Zorn – mistrz muzyki improwizowanej – pisał w „New York Timesie”, że tych kilka nut tematu filmowego ma taki ciężar gatunkowy jak podobnej długości motyw z V symfonii Beethovena. A pojawiający się w tym samym filmie „L’estasi dell’oro” z wokalizą Eddy Dell’Orso, której głos był jednym z ulubionych instrumentów Morricone, był dla Zorna olśnieniem na miarę „Święta wiosny” Strawińskiego.
Brakuje może tych uwag w filmie dokumentalnym „Ennio”, który wchodzi do polskich kin dokładnie w drugą rocznicę śmierci Włocha. Ale nie brak w nim znanych bohaterów i ich peanów na cześć Morricone. Quincy Jones chwali go jako wspaniałego przyjaciela. Pat Metheny – za perfekcyjne wykorzystanie gitary elektrycznej. A Bruce Springsteen mówi, że bardziej kreatywnej muzyki w kinie nie słyszał. Film jest obszerną, tradycyjnie i bez pośpiechu snutą kroniką długiego, 91-letniego życia, a przede wszystkim gigantycznej (ponad 500 tytułów) twórczości. Nakręcił go Giuseppe Tornatore, przyjaciel kompozytora, z którym wspólnie stworzyli nagradzane „Cinema Paradiso”. Wykorzystał długie fragmenty rozmów z samym bohaterem. Człowiekiem, który chciał być lekarzem, ale ojciec – zupełnie inaczej niż zwykle ojcowie radzą – wybił mu to z głowy i polecił mu się uczyć grać na trąbce. Bo sam był trębaczem i z jego doświadczeń wynikało, że ta umiejętność pozwoli wyżywić rodzinę.