Tak się złożyło, że trochę mimochodem przez ostatnie prawie 30 lat obejrzałem najważniejsze światowe muzea i galerie ze sztuką klasyczną i współczesną. Specjalnie nie piszę „zwiedziłem”, bo to słowo źle mi się kojarzy – z odhaczaniem kolejnych obowiązkowych stacji na szlaku turystycznej męki.
Choć przyznaję, że nie zawsze było łatwo.
W muzeach często nie rozumiałem tego, co oglądałem – z powodu niewystarczającej znajomości Starego i Nowego Testamentu (sztuka średniowiecza i renesansu) czy niedostatecznej wiedzy z historii sztuki, co jest konieczne do zrozumienia prac niektórych współczesnych artystów. Nie zawsze też udawało mi się zrozumieć i doczytać do końca hermetyczne kuratorskie teksty. Na wystawach często się niecierpliwiłem, narzekałem, że nienawidzę oglądać sztuki w ilościach hurtowych, patrzyłem znacząco na zegarek albo paliłem papierosa pod różnymi pięknymi budynkami.
Powtarzałem, że sto razy bardziej interesują mnie żywi ludzie i wolałbym siedzieć w kawiarni i się na nich gapić. Na tym zwykle polegało wakacyjne przeciąganie liny w naszej parze – między muzeum a kawiarnią.
Zdarzało mi się przeciągać tę linę dla samej przyjemności przeciągania. Bo w głębi byłem przecież zadowolony, nawet z oglądania prac sprzed kilkuset lat, które też mówiły dużo o żywych ludziach. Z portretów patrzyły na nas całkiem współczesne twarze, jak gdyby chciały nam coś przekazać. Swoje namiętności, lęki i smutek przemijania, które ten ich portret miał zatrzymać.
Jaką część życia spędziłem w muzeach? W sumie może trzy miesiące albo nawet pół roku. Nie jestem w stanie tego precyzyjnie wyliczyć, ale wiem na pewno, kiedy to się zaczęło.
W liceum poznałem dziewczynę, dla której sztuka była największą pasją. Na pierwsze wakacje po maturze pod koniec lat 90.