Nad kasą samoobsługową Rossmann wpadam w dysocjację, ponieważ zanim zapłacę, muszę odpowiedzieć na trzy pytania. Chcąc kupić na Allegro spirale przeciwkomarowe, najpierw przyswajam komunikaty o superpromocji, nowych ustawieniach i Allegro pay. Kiedy gram w grę w cukierki, trzy razy muszę kliknąć, czy chcę wziąć udział w wyzwaniu. Chcę pisać, włączam edytor tekstu – trzy powiadomienia o aktualizacji. A już najgorzej, kiedy chcę coś sprawdzić w Google. Wtedy przekopuję się przez pierwsze wyniki ze sklepów, YouTube’a i Plotka. Wszystko zajmuje mi głowę. I potem wchodzę do pokoju, nie pamiętam, po co przyszłam, albo wkładam rysunek do teczki z badaniami lekarskimi.
Jako stary człowiek pamiętam nie tylko świat bez internetu. Pamiętam też, że Google służyło do wyszukiwania treści i można było znaleźć w nim informacje i z blogów, i z artykułów naukowych, i z gazet innych niż wydawane w Warszawie. Gorzej: jako stary człowiek pamiętam, że pisałam na maszynie i dzięki temu nie miałam w niej wyszukiwarki internetowej oraz komunikatorów. Ostatnio, mniej więcej w tym momencie, kiedy musiałam usuwać kolejne maile na temat promocji, wysyłek, paczek do odebrania i umówionych e-wizyt, zobaczyłam billboard symbolizujący dla mnie piekło. Była to frytkownica reklamowana tym, że ma aplikację w telefonie.
Tak wygląda koszmar. Może ja nie jestem już osobą datowaną jako odbiorca tej reklamy. Ponieważ pamiętam, że czynności kiedyś były analogowe, a internet to było miejsce zdobywania informacji, a nie wzajemnego oskarżania się o to, że używa się cukru, nie karmi piersią. Nie jestem fanką analiz społecznych i tego, że pisarka musi się wypowiadać niczym Dubravka Ugrešić i Susan Sontag, natomiast interesuje mnie tak zwane codzienne życie. I kiedy moja rzeczywistość odbywa się na ekranach i kradnie mi uwagę przez jakieś najbardziej bezsensowne czynności, takie jak aktualizacje bądź odpowiedź na pytanie, czy ściągnęłam już aplikację, to mam tego wszystkiego dość.