Lubię wiedzieć, że jest Piotr Sommer. Całe moje literackie życie mija w tej pewności wiedzy, że jest i że czasem, z rzadka, wyda coś swojego. Chociaż w przypadku tego poety to „coś” zwyczajowo okazuje się „czymś super”. Mam pewność, że cudzysłów spodoba się autorowi „Lat praktyki” – książki, jak się mawia, pierwszorzędnie zrobionej, podkręconej przez starego, poetyckiego wyjadacza. Jednak nie jest to książka senilna. Fakt, Piotr nie jest już młodzieniaszkiem, ale w poezji to życie zjawia się w pewnej pełni doświadczenia, w szerokich ramach między retrospekcją a zawadiackim wychyleniem w przyszłość, upostaciowioną w następujących po Sommerze pokoleniach jego najbliższych.
Dawno nie czytałem książki, gdzie prywatność – a o niej napisał Sommer eseista tonaże tekstów eseistycznych – darowana jest czytelnikowi nie w uniwersalnej mądrości alegorii, tylko w konkrecie egzystencjalnym. Dużo wziął Sommer od Białoszewskiego. Nie na poziomie języka poetyckiego, tylko w powinowactwie filozofii życia rozumianej jako lata praktyki na tym, a nie innym świecie, z tymi, a nie innymi ludźmi. Wiersze Sommera zwyczajnie pozwalają – mówiąc za Edwardem Stachurą – pogodzić się ze światem. Przy czym ta zgoda nie jest u Sommera okupiona bebechowatą konfesją, dramatyzmem wyznań czy krwią, potem i łzami. Po prostu Piotrek mówi, jak jest. Cały kłopot z istnieniem sprowadza się do tego, żeby powiedzieć coś ciekawie, żeby przekonać język do mówienia wiarygodnego. Żeby ten język puścił parę i przyznał się, że jest tylko niedoskonałym narzędziem, za pomocą którego pełnia życia – również ta metrykalna – objawi się jak zawsze we fragmencie, w domniemaniu i zaledwie sugestii.
Spośród tuzina tekstów, które należy zacytować dla poparcia tej tezy, wybieram jeden.