Prosto z wakacji jadę do szpitala. Kuśtykam przez niespodziewany tor przeszkód – obok szlabanu, dalej bramą na dziedziniec i schodami do wejścia z napisem OSTRY DYŻUR. Na ścianach wiszą obrazki przypominające o nakazie noszenia maseczek, sięgam po moją do kieszeni. Staję w kolejce do rejestracji i rozglądam się po poczekalni. Wszyscy w maseczkach, oprócz chłopaka w okienku rejestracji, który w rozpiętej hawajskiej koszuli wygląda, jakby też dopiero co wrócił znad morza.
Przepytuje właśnie siwą panią przede mną. – Co się stało?
– Połamałam się – odpowiada.
– Gdzie?
– Na działce pod Warszawą.
– Pytam: w którym miejscu!
Kiedy przychodzi moja kolej i zaczynam opisywać mój wypadek na plaży, rejestrator przerywa mi. Ale o dziwo łagodnym, pełnym zrozumienia głosem telefonicznego konsultanta.
– Muszę pana uprzedzić, że minimalny czas oczekiwania to 5–6 godzin. Niestety. Może lepiej jutro wrócić? Może mniej osób będzie?
Patrzę na poczekalnię i w myślach bezskutecznie próbuję podzielić 6 godzin przez 10 osób.
– A może zejść się i do północy, jak przywiozą kogoś karetką – przekonuje mnie dalej rejestrator empatycznym tonem.
W poszukiwaniu kontrargumentu patrzę w dół na mój najmniejszy palec u lewej stopy. Bardzo urósł ostatnio, zmienił kolor na fioletowy i nie mogę nim ruszać. Ale czy rzeczywiście warto dla niego tracić pół dnia? Czy w ogóle jest mi aż tak niezbędny do życia?
Jedyne wolne miejsce w poczekalni znajduję obok brodatego chłopaka z czerwoną i spuchniętą nogą w kostce. Jest w klapkach, na jednym ma napis FUCK, a na drugim YOU. Mimo to go zagaduję.
– Co ci się stało?
Odrywa się na chwilę od telefonu.