Siedzę w pracowni, oglądam stare książki i zakurzone fotografie, szukając w nich tego, co nieoczywiste z przeszłości. Czasem tak się wciągam, a raczej zapadam w tę trudną, bo wojenną, przeszłość, że zupełnie zapominam, że na dole, na ulicy, toczy się jakieś teraźniejsze życie.
Dlatego wieczorem, kiedy na rowerze wracam do domu i znowu widzę żywych ludzi, autobusy, tramwaje, za każdym razem przez moment jestem zaskoczony. I czuję się, jakbym był w „Truman Show” i ktoś na niewidzialny znak to wszystko właśnie dla mnie włączył.
Pracownia to niewielka przestrzeń na strychu z dwoma oknami dachowymi. Widok tylko na chmury, słońce i deszcz. A w sezonie grzewczym też na smog. W lecie tak tu ciepło, że pracuję w samych majtkach, a w zimie w czapce i rękawiczkach z wyciętymi palcami.
Raz niespodziewanie odwiedził mnie poprzedni lokator. Przechodził obok i postanowił, że zajrzy. Wcześniej przychodziła do niego tylko korespondencja, a konkretnie wezwania komornicze. Teraz wszedł do środka opalony, uśmiechnięty, z włosami spiętymi w kucyk. Popatrzył rozmarzony w górę – na okna.
– Chłopie, ile ja panienek naobracałem na tym dachu – powiedział.
Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. W końcu zapytałem:
– Ale dlaczego na dachu?
Teraz on na chwilę zamilkł.
– Bo tu na dole spała moja córeczka. Sam ją wychowywałem.
•
W pracowni nie patrzę w telefon, bo staram się go ze sobą nie zabierać. To daje mi wolność i złudną nadzieję, że może nie jestem jeszcze od niego uzależniony. Skoro mogę odstawić telefon (a właściwie internet) na pół dnia i nie pociąga to za sobą niepokojących reakcji fizycznych czy psychicznych, a nawet jest odprężające.
Raz tylko pożałowałem, że nie mam przy sobie telefonu.