Zrobiłem »Titanica«, żeby pokazać innym reżyserom, jak to się robi. Opuściłem ten biznes na 10 lat, żeby dać im szansę – co zrobili? Nic. Więc wracam i robię »Avatara«, może teraz spróbują osiągnąć mój poziom” – taki mem ze zdjęciem Jamesa Camerona – i zmyślonym cytatem – krążył po sieci dekadę temu. Potem jednak portale o popkulturze zaczęły propagować inną narrację. „Avatar” dostał łatkę dzieła, którego nikt nie pamięta i nie ma „żadnego wpływu kulturowego”, chociaż zajmuje pierwsze miejsce na liście najbardziej dochodowych filmów.
To oczywiście banialuki wymyślane przez osoby żyjące ze wzbudzania fermentu w mediach społecznościowych. I nie chodzi nawet o to, że był wspominany w „Simpsonach”, „South Parku” czy parodystycznym kinie klasy Z, a Willow Smith nagrała piosenkę „Wait a Minute!” z frazami w kosmicznym języku Na’vi. „Avatar” był po prostu Wielkim Wydarzeniem – filmem, który oferował zupełnie nowe doświadczenie i możliwość przeżycia go ze wszystkimi. Tłumy poszły do kina zwabione nie reklamą, ale obietnicą. „Jeśli ludzie przeżywają coś potężnego w kinie, chcą się tym podzielić, zaciągają swoich znajomych, żeby też mogli tego doświadczyć”. To już prawdziwy cytat z Camerona – reżysera, który do realizacji swojego kina autorskiego potrzebuje gigantycznych budżetów.
Niebieska rewolucja
W 1997 r. takim Wielkim Wydarzeniem była premiera katastroficznego melodramatu „Titanic”. Film Camerona wyznaczał granicę tego, co można pokazać w kinie, łącząc plan rzeczywisty z wirtualnym (gdy porzucił pierwotny pomysł… zbudowania i zatopienia funkcjonalnej repliki słynnego statku).