Odszedł w niejakim zapomnieniu i w niejakim ubóstwie. Był poetą, który nie trafiał w czas, chociaż zdarzały mu się ewidentne momenty, kiedy budził żywe zainteresowanie. Debiutował we wczesnych latach 70., niemniej jego książka „Ognisty Żółw Bengalski” ukazała się bodajże w 1989 r. Dla znawców poezji był kimś obecnym, dla mnie – naonczas nastolatka – kimś nie z tej ziemi, dokładnie jak głosi tytuł owej spóźnionej książki.
Na niewielu nieostrych zdjęciach widać Biculewicza niewyraźnego, jakby zdziwionego stanem świata, do którego on sam pasował jak pięść do oka. Jego poezja nie wpisywała się w estetyczne koniunktury, balansując między żywiołem surrealizmu a dziwacznym lingwizmem utaplanym w sosie różnych politycznych, patriotycznych i antyklerykalnych diatryb. Czekałem na moment, kiedy Biculewicz zostanie ogłoszony koryfeuszem jakiegoś nowego nurtu literatury. Poniekąd tak się stało za sprawą znakomitego manewru pisma „Brulion”, które przytuliło do serca i łamów pisarza, doprowadzając do wydania jego drugiej książki, czyli „Mrówki muzycznej”. W tym geście przysposobienia Biculewicza do młodej poezji polskiej było coś zasadniczo odkrywczego. Tak jakby poezja po 1989 r. przestała być sierotką po zaangażowanych politycznie latach 80. i otrzymała w spadku „szalonego ojczulka”. Miała już „poważną matkę” – czyli Krystynę Miłobędzką, której „Brulion” też wydał książkę, upominając się tyleż o zapomnianą wielkość, ile ją po prostu przechwycił dla kolejnych pokoleń. Pani Krystyna jest do dziś wielkością z tych pierwszych.
Biculewicz natomiast nie dał rady autorytetowi, pozostał wyzwaniem dla nielicznych, stopniowo osuwał się w egzystencjalny niebyt. Zaprzestał aktywnego publikowania już pod koniec lat 90.