Byłem normalnym chłopcem, chciałem polecieć w kosmos.Gdy poszło się do lasu i wdrapało się na Łysą Górę – w każdej mieścinie jest jakaś Łysa Góra – można było ujrzeć Police niczym z propagandowego plakatu. Tu jeszcze zielenieje i żółci się pole, ale na horyzoncie układają się w socrealistyczną mozaikę nowoczesne osiedla i kominy kombinatu chemicznego. Za torami znajdowały się wprawdzie „stare Police”, z garstką przedwojennych budynków i kościelnych zabytków (raz do roku szło się tam poświęcić jajka, znacznie częściej – do kina), ale było to zdecydowanie nowoczesne miasteczko. Uboczny efekt bombardowań pobliskiej fabryki paliw pod koniec drugiej wojny światowej – trzeba było zbudować od nowa.
Podróż do Wołowa, skąd pochodzili moi rodzice, odbierałem więc jak podróż w czasie. W tym niegdyś powiatowym miasteczku było czuć przeszłość, tak jak było czuć woń kanalizacji w ciepłe wakacyjne dni. Czarno-białe zdjęcie – mam rok i stoję w garniturku i czepku na tle zamku piastowskiego. Jedna babcia mieszkała w małym mieszkanku ze ślepą kuchnią i kaflowym piecem zajmującym centralne miejsce; jego żeliwne drzwiczki zimne latem były doskonałą zabawką. Okna mieszkania drugiej babci z jednej strony wychodziły na rynek, gdzie pod ratuszem starsi mężczyźni grali w szachy na gigantycznej szachownicy, przesuwając figury wielkości sześciolatka i przeganiając prawdziwe dzieci. Z drugiej widać było podwórko pełne dzieci z Bullerbyn i gmaszysko kościoła, które zdawało się dominować tu nad wszystkim. Nieopodal znajdował się bank, w którym pracowała babcia (jej zadaniem było roznoszenie portfeli na utarg do miejscowych sklepów); w 1962 r. miał tam miejsce słynny napad, uwieczniony w odcinku kapitana Żbika.
Najbardziej podobały mi się w Wołowie dwie rzeczy – postawiony na murze przy wejściu na starówkę pomnik wołowskich wołów i samolot.