W tym tygodniu telewizja transmituje konkurs Eurowizji, kolorowe targowisko próżności, w którym chodzi – właśnie, o co? O muzykę, przyjaźń międzynarodową, walkę ze snobizmem czy może zwykłą zabawę?
Z pewnością impreza nie wzbudza takich emocji jak wtedy, gdy wysłaliśmy na konkurs szansonistkę Edytę Górniak z piosenką „To nie ja!”, która wysiadła z musicalu „Metro” na przystanku „kariera” i pokazała świeżo otwartej Europie Zachodniej, że jesteśmy w stanie dostarczyć wspaniałe popowe przeżycie i nie jest to nasze ostatnie słowo (było to nasze ostatnie słowo). Górniak zajęła drugie miejsce i był to ostatni sukces Polski w konkursie.
Dlaczego tamta piosenka zażarła? Może dostaliśmy kredyt zaufania, może pomógł prosty tekst (wtedy jeszcze obowiązywała zasada śpiewania w ojczystym języku, ale każdy rozumiał zawodzenie: „To nie ja była Ewą”, bo każdy zna jakąś Ewę, choćby z serialu „Obsesja Eve”), może jurorów uwiodła energia młodej wokalistki, która zrobiła potem piękną karierę w Polsce, chociaż ostatnio porwało ją UFO.
Polski nikt nie lubi!
Od tej pory mimo prób eksportu co lepszych artystek i artystów, zarówno ambitnych, jak i Wiśniewskich, polskich i (kiedy już można było) zagranicznych, coś nie pykło. Może w Polsce jest coś takiego, co sprawia, że jej nikt nie lubi – plebiscyt, w którym wyłaniani są zwycięzcy, odsłania przyjaźnie między różnymi państwami, które dają sobie od lat maksymalne liczby punktów.