Carrie Bradshaw w ostatnim odcinku wyprawia kolację, a raczej Ostatnią Wieczerzę. Żegna się z mieszkaniem, które zajmowała przez ostatnie kilka dekad, a które było świadkiem jej romansów, rozczarowań i przede wszystkim miejscem, gdzie pisała felietony i książki. Przetwarzanie doświadczeń w teksty, często okraszone zabawną, opartą na grze słownej puentą, to obok mieszkania jedyna stała w życiu tej bohaterki.
„I tak po prostu” stawia pierwsze kroki
Serial („I tak po prostu”, ale i starsze rodzeństwo „Seks w wielkim mieście”) w ten właśnie sposób komentuje rzeczywistość i próbuje znaleźć w niej jakiś rodzaj sensu. Bo jakby nie patrzeć na idące w tysiące komentarze o strojach i butach noszonych przez Carrie i jej przyjaciółki albo komentarze, czy są one feministkami, czy zakładnikami patriarchatu, to podskórnym celem tej opowieści jest to, co jest sensem opowieści w ogóle – ułożenie świata w jakiś wzór.
„I tak po prostu” robi to w mniej lub bardziej niezgrabny sposób, trochę jak dziecko uczące się chodzić – zresztą w postpandemicznym, rozdzieranym przez tysiące konfliktów i kryzys ekologiczny oraz ekonomiczny (nie mówiąc już o kryzysie wartości...) świecie nie da się chyba stawiać kroków inaczej. Carrie ten rozdział swoich opowieści zaczyna od wychodzenia z żałoby po mężu, zwinnie rezonującej ze stratami, jakie każdemu trochę inaczej przyniósł covid. Gdy żałoba mija, do życia bohaterki wraca dawny ukochany Aidan – twórcy serialu wyciągają tu zapowiadanego w trailerach asa z rękawa, ale i podnoszą ręce do góry w geście poddania – żadna nowa przygoda czy nowa postać nie będzie tak intrygująca jak ta dawna. Jego powrót to marzenie o powrocie rzeczywistości sprzed pandemii, która kryje odartą z negatywnych wspomnień nostalgię. Zwodniczą, dodajmy. Carrie zanurzona w tych dawnych sprawach jest tylko obserwatorką życia swoich przyjaciółek.
Podkast: Jak zmienił się świat bohaterek „Seksu w wielkim mieście”
Problemy bogatych nowojorczyków
Co znamienne, w ich rozmowach, które stanowią ważny element narracyjny serialu, brakuje porozumienia co do rzeczywistości. O ile w poprzednich latach każda z nich miała inne podejście do jednej sprawy – jedna była romantyczką, inna pragmatyczką, jeszcze inna hedonistką – o tyle dziś każda z postaci „I tak po prostu” i jest inna, i mierzy się z inną rzeczywistością i inną sprawą. A są to rasizm, prawo kobiet do aborcji, realne równouprawnienie, body shaming, swobodne poszukiwanie tożsamości płciowej i seksualnej. To tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś uznał, że bogaci, uprzywilejowani nowojorczycy nie mają problemów i nie ma co śledzić ich zmagań, jeśli nie przejmują akurat rodzinnej megakorporacji medialnej...
Świat się rozpadł na tysiące minihistorii i użyta w serialu formuła przeplatająca ze sobą losy sześciu kobiet to oddaje, czasem dowcipnie, czasem cringe’owo, jak Che przerabiająca swój związek z Mirandą na standupowy monolog.
Czytaj też: „Seks w wielkim mieście”. Potrzebny był ciąg dalszy?
Zostało oczekiwanie
Jedyne, co jest pewne, to upływ czasu. Jak mówi pojawiająca się gościnnie w jednym z odcinków feministka Gloria Steinem, „możliwe, że starzenie się jest dziś najważniejszą granicą”. Przy wielkim i oczywiście przepięknie nakrytym stole Carrie proponuje, aby każdy z jej gości powiedział, czego chce się pozbyć; ona sama chce się pozbyć oczekiwań, które – jak wiedzą znający serial widzowie – sterowały jej dotychczasowym życiem. Chwilę później przyjdzie jej przetestować to nowe podejście, gdy Aidan oświadcza jej, że znika – jak w bajce – na pięć lat, żeby zająć się synem. Carrie jest więc i singielką, i kobietą w związku, a takiej kombinacji w serialu jeszcze nie było.
Ponieważ kolejny, trzeci sezon „I tak po prostu” został już zamówiony, dowiemy się, jak to z tymi oczekiwaniami będzie. Na razie zostało oczekiwanie.