Lekcja kolekcji
Prywatne kolekcje sztuki. Dlaczego Polacy niechętnie pokazują swoje skarby
Nie ulega wątpliwości, że szlaki nowoczesnemu kolekcjonerstwu przecierał w Polsce po 1989 r. Wojciech Fibak. Bo nawet jeśli ten i ów zbierał sztukę wcześniej, to wszystko odbywało się cichcem, jak gdyby to był podejrzany proceder, a nie powód do dumy. Zbiory chowano w obawie przed skarbówką, złodziejami, a nawet rodziną. Tymczasem były tenisista, objeżdżając kraj ze swoją wspaniałą kolekcją École de Paris, pokazał, że poprzez obrazy można budować własny wizerunek. Niestety, jego aktywność zbyt mocno podszyta była motywem handlowym, by mógł uczynić więcej dla sprawy polskiego kolekcjonerstwa. Ale i tak uczynił dużo.
Za Fibakiem poszli inni i prywatnych kolekcji sztuki powstawało coraz więcej. Co ciekawe, przez te ponad trzy dekady pewne rzeczy pozostały jednak niezmienne, a rodacy gotowi do inwestowania w sztukę jak ognia unikali niektórych jej obszarów. Nigdy popularnością nie cieszyła się więc sztuka dawna (sprzed XIX w.), zagraniczna, o tematyce religijnej, a także rzeźba czy grafika. Obowiązywał zawsze odruch stadny – wszyscy zbierali mniej więcej to samo. Na palcach jednej ręki policzyć można kolekcjonerów, których zbiory od początku zyskiwały jakiś profil, odrębny ryt. Na przykład Cezary Pieczyński kolekcjonujący fotografię, Marek Roefler skupiony na École de Paris, Teresa i Andrzej Starmachowie koncentrujący się głównie na Grupie Krakowskiej czy Paweł Kita gromadzący prace artystów znanych głównie ze street-artu.
Powrót do współczesności
Przed 30 laty walka toczyła się głównie o polską sztukę drugiej połowy XIX w., a absolutną cezurą zainteresowań wydawała się druga wojna światowa. Z czasem jednak rynek został wypłukany z dobrych obrazów Malczewskiego, Wyspiańskiego czy nawet Witkacego i aby się bawić w kolekcjonowanie, trzeba było – chcąc, nie chcąc – przeprosić się ze współczesnością.