Samuraje i barbarzyńca
„Szogun” był przebojem i wraca z rozmachem. Ma się spodobać fanom „Gry o tron”
Na początku lat 80. „Szogun”, adaptacja powieści brytyjskiego pisarza Jamesa Clavella, okazał się jednym z największych przebojów ówczesnej telewizji. Przygody Johna Blackthorne’a, granego przez Richarda Chamberlaina angielskiego nawigatora, który trafił do XVII-wiecznej Japonii i z więźnia stał się jednym z najbardziej zaufanych doradców Yoshiego Toranagi, potężnego daimyō, władcy feudalnego i późniejszego szoguna, były strzałem w dziesiątkę. Zachodnia popkultura coraz chętniej otwierała się na azjatyckie wpływy, lecz dotyczyło to przede wszystkim kina sztuk walki, które przeżyło gwałtowny rozkwit dzięki tragicznej legendzie Bruce’a Lee. „Szogun” dawał widzom coś innego: pozwalał wejść do bogatego, odmiennego kulturowo, fascynującego świata i spojrzeć na niego oczami przybysza, który musi się nauczyć funkcjonować według nowych, nieznanych zasad.
Serial w reżyserii Jerry’ego Londona nie był wolny od historycznych nieścisłości i oglądany dziś – choć imponuje poziomem realizacyjnym – sprawia wrażenie imitacji kina Kurosawy w wersji light, potęgowane występem wielkiego Toshiro Mifune w roli Toranagi. Ale cóż z tego? Temat chwycił, widownia dopisała, przez jakiś czas niemal każdy posiadacz telewizora mógł się uważać za specjalistę od Japonii albo przynajmniej potrafił zanucić chwytliwy temat przewodni, skomponowany przez Maurice’a Jarre’a. W USA serial miał premierę w 1980 r. (była też skrócona wersja filmowa), a jego popularność nie tylko sprawiła, że powieść Clavella trafiła ponownie na listy bestsellerów, lecz także przyniosła odpływ klientów kin i restauracji w czasie emisji.
Zmierzyć się z legendą
Prace nad nową ekranizacją trwały od kilku lat i jak wiele innych produkcji na jakiś czas zostały wstrzymane przez pandemię.