Kultura

Wojna ma się dobrze

Po lekturze „Wojny” czytelnik może czuć się jedynie ocalałym na pustyni wygnańcem, dla którego kultura z jej oświeconymi kanonami pozostaje rodzajem fatamorgany.

Anna Wasilewska, wybitna tłumaczka języka francuskiego, nie mogła lepiej trafić w czas z przekładem odnalezionej powieści Louisa-Ferdinanda Céline’a zatytułowanej „Wojna”. Już jakiś czas temu świat obiegła wiadomość, że z kufra, który zostawił zmarły w 1961 r. pisarz, wydobyto książkę będącą pomostem między dwoma znanymi w Polsce tytułami, czyli „Podróżą do kresu nocy” i „Śmiercią na kredyt”. Ten pomostowy charakter „Wojny” najlepiej widać w języku. Balansuje w nim Céline między długim zdaniem, charakterystycznym dla „Podróży…” – tym osławionym żargonem półświatka, czyli argot – a szybszą, skróconą frazą obecną w „Śmierci na kredyt”. Stąd już krok do wykrzyknikowych zdań wypełniających powieść „Z zamku do zamku”.

Czego dowiadujemy się z „Wojny”? Właściwie tego, co stanowi o nieusuwalnej pozycji Céline’a w literaturze światowej: człowiek to „chodzące gówno”. Wiek XX nie zaznał w literaturze przewrotu analogicznego do tego, co zaproponował w „Podróży do kresu nocy” kolaborant rządu Vichy, antysemita, mizantrop i jednocześnie lekarz ludzi biednych, zmarginalizowanych i zaropiałych. Céline już na zawsze pozostanie symbolem tego, co w człowieku podłe i wielkie jednocześnie. Autor antysemickich pamfletów – pamiętam szok po lekturze „Przyczynków do pogromu” – w latach 30. dał jednocześnie pokaz sztuki powieściowej, która okazała się kamieniem węgielnym dla wszystkich obrazoburców literackich. Ci na patronat Céline’a mniej lub bardziej wstydliwie się powoływali. Trudno wyobrazić sobie Henry’ego Millera czy Charlesa Bukowskiego bez podglebia, jakie przygotował dla ich wystąpień pisarskich słynny człowiek z blaszką w głowie.

Polityka 20.2024 (3463) z dnia 07.05.2024; Kultura; s. 86
Reklama