Przystrzyżona wyobraźnia
Polscy surrealiści w Muzeum Narodowym. Miał być przebój, ale czegoś tu zabrakło
W surrealistycznej sztuce nie brakowało paradoksów. Zacznijmy od takiego, że kierunek ów rozwijał się w Polsce wyjątkowo opornie, a równocześnie całkiem dobrze. Sprzeczność? Niekoniecznie. Było słabo, bo nie powstała u nas – ani przed, ani po drugiej wojnie światowej – praktycznie żadna grupa artystyczna od początku do końca realizująca założenia, którym patronował główny ideolog surrealizmu André Breton. A równocześnie pewne idee surrealizmu, zarówno w obszarze treści, jak i formy, przenikały nad Wisłę i pobudzały wyobraźnię rodzimych twórców.
Historycy sztuki nieraz zastanawiali się, dlaczego zabrakło u nas (choć np. nie mieli z tym problemu nasi sąsiedzi Czesi) wyrazistej reprezentacji surrealizmu. Przyczyn upatrywali przede wszystkim w uwarunkowaniach społeczno-politycznych. Podczas gdy po pierwszej wojnie światowej nastroje na zachodzie Europy ciążyły w stronę pesymizmu, antyestetyzmu, zwątpienia i negacji wszelkich wartości, a było to dobre podglebie dla surrealizmu, u nas panowały emocje wręcz odwrotne: optymizm i radość z odzyskanej niepodległości. Bliżej nam więc było choćby do konstruktywizmu, który towarzyszył powstawaniu nowego świata, i do wszelkiej literalności, która wprost opowiadała o świecie. Kto by się w tym zapale wczytywał w Bretona.
Dwie grupy
Klamrą dla opowieści snutej na warszawskiej wystawie są działania dwóch ugrupowań, które pod surrealizm jakoś można podpiąć. Zaczyna się od prezentacji grupy Artes, działającej na początku lat 30. we Lwowie. Surrealistyczne klimaty odnajdujemy tu przede wszystkim w pracach Marka Włodarskiego (Henryk Strent), ale nie brakło ich i u pozostałych członków formacji: Jerzego Janischa, Romana Sielskiego, Aleksandra Krzywobłockiego i innych. W ekspozycyjnej narracji o czasach sprzed 1939 r.