Kaśka Sochacka, „piosenkowa terapeutka”: Nie spodziewałam się, że moja muzyka może tak rezonować
MIROSŁAW PĘCZAK: Właśnie ukazuje się twój najnowszy album „Ta druga”. Wydaje się kontynuacją stylu poprzednich nagrań. Jak gdybyś na scenie muzycznej znalazła się już jako kompletnie przygotowana artystka realizująca precyzyjnie zakładany plan. Zero szaleństwa, zero przypadku?
KAŚKA SOCHACKA: Ciekawie postawiona teza (śmiech). Tylko że zarówno przy epce „Wiśnia”, jak i później przy „Cichych dniach” nie było nic, co sobie dokładnie założyliśmy, nic, co precyzyjnie obmyśliliśmy, po prostu wszystko szło naturalnie. Jestem typem człowieka, który nie postępuje według skrzętnie wykombinowanej kalkulacji. Bardziej daję się ponieść nastrojowi niż założonemu planowi, wedle którego miałoby coś powstawać. Najważniejsze są piosenki. I z tych piosenek powstaje określona całość.
Czyli nie było żadnego konspektu, planu?
Absolutnie nie. Nie było tak, że do czegoś, co wstępnie założone, pisałam i komponowałam. Akurat u mnie działa to zawsze w ten sposób – najpierw są piosenki, a potem z nich powstaje uporządkowana całość w postaci płyty czy programu koncertu.
Zaczynałaś od udziału w widowiskach typu talent show. Jakie są pożytki z takich doświadczeń?
Myślę, że w przypadku każdego, kto bierze udział w takim programie, jest inaczej. W 2010 r. brałam udział w „Mam talent”, gdzie doszłam do finału. Dla mnie tamten talent show był odpowiedzią na pytanie, czy to, jak śpiewam, jaką mam wrażliwość muzyczną, ma jakiekolwiek szanse bytu w tym świecie, czy powinnam się w tym kierunku rozwijać. I dostałam swoją odpowiedź. Kamil Bednarek, który był ze mną w finale, szukał innych odpowiedzi. Miał przygotowaną autorską płytę i dla niego ten program spełnił inną funkcję.