To miał być serial bardziej do słuchania niż oglądania. Obrazy mówiące w tle, podczas gdy będę przygotowywał sobie kolację. Najlepiej ładne obrazy, gdybym jednak od czasu do czasu rzucił okiem na telewizor. Wakacyjne, słoneczne wybrzeże Flandrii Zachodniej, na którym rozgrywa się akcja netflixowych „Wysokich fal”, idealnie się do tego nadawało. Poza tym kilka dni wcześniej na platformie pojawił się drugi sezon serialu i jego tytuł kilka razy wyświetlił mi się wśród nowości. Umiarkowanie dobre recenzje sprawiały, że nie miałem wobec niego wielkich oczekiwań, ale z drugiej strony seans nie wymagał pełni uwagi.
Czytaj też: „Dojrzewanie”, koszmar rodzica i nie tylko. Dlaczego ten serial tak wstrząsnął widzami
Na dwóch biegunach
Szybko zacząłem odfajkowywać klasyczne pozycje na fabułowej checkliście: tajemnicza zbrodnia, zderzenie klas w wydaniu pokolenia Z, miłość, romanse i zdrady, seks i używki, bohaterowie, których raz szczerze nie znosisz, aby za chwilę poczuć do nich sympatię. A to wszystko w zaskakująco uroczej scenerii belgijskiego wybrzeża, które pokazuje kraj z zupełnie innej perspektywy niż Bruksela.
Serial miał wszystko, co powinien mieć, żeby zainteresować, ale zbyt mało, aby zaliczyć tzw. binge-watching. To, co sprawiło, że ostatecznie obejrzałem ciągiem oba sezony, to postać serialowej Louise (w tej roli aktorka i piosenkarka Pommelien Thijs), a konkretnie jeden aspekt jej życia. Młoda kobieta cierpi na