Fogg: głos każdego
Fenomenalny Mieczysław Fogg. Byli lepsi śpiewacy. Ale on miał to coś, był everymanem
MIROSŁAW PĘCZAK: W moim pokoleniu Mieczysław Fogg uchodził za uosobienie archaicznej, piosenkarskiej konserwy. Sam się dziwię, ile musiało się zmienić, bym mógł z uwagą wsłuchiwać się w twojego „Pieśniarza Warszawy”, płytę hołd dla Fogga…
JAN EMIL MŁYNARSKI: Myślę, że gdybym należał do pokolenia bigbitu albo muzycznej nowej fali, myślałbym o Foggu podobnie jak ty. Też o Foggu jako o symbolu, nie tylko jako o artyście. Sporo o tym kiedyś rozmawiałem z ojcem. Bo mnie, kiedy byłem nastolatkiem, Fogg też strasznie mierził. Ale zaistniał pewien paradoks, że dla chłopaka urodzonego w 1979 r., zdającego do liceum w 50. rocznicę powstania warszawskiego, kiedy powstańcy mają po 70 lat, są ludźmi jeżdżącymi samochodami, po prostu czynnymi obywatelami, Fogg, który śpiewa tym barytonem piosenki, i wiedza o nim wyniesiona z domu budowały obraz kogoś bardzo ważnego w historii okupacyjnej, powstańczej. Wiedziałem o tym, kim był, jakich dokonał wyborów, jednocześnie znałem jego styl wykonawczy, który wtedy rozmijał się z moim gustem. Szczerze mówiąc, to nie jest mój ulubiony śpiewak przedwojenny.
Sam chyba nie zaczynałeś od zainteresowań varsavianistycznych i od uwielbienia dla Fogga?
Oczywiście, że nie. Mówiłem o tym nieraz, że Warszawa z jej różnymi charakterystycznymi atrybutami szła równolegle. Jakbyś zapytał moich kolegów, którzy znają mnie od dziecka, to potwierdziliby, że Grzesiuka śpiewałem zawsze, i dopiero jak miałem dwadzieścia kilka lat, namówiono mnie, żeby to robić publicznie. Czyli nie tylko perkusja, zafascynowanie muzyką świata. Ważna była też audycja radiowa w Trójce „Dancing, salon, ulica” (teraz nazywa się „Salon, ulica, dancing”), którą zacząłem robić w 2018 r. i która była poświęcona przedwojennej muzyce polskiej.