Właśnie cały świat obchodzi stulecie urodzin Lindgren (pisaliśmy o tym obszernie w POLITYCE 46) i przy tej okazji wymienia się jednym tchem najbardziej znane postaci stworzone przez pisarkę – z Pippi Pończoszanką oraz gromadką dzieci z Bullerbyn na czele. Czasem jednak warto przyjrzeć się utworom, o których mniej się pamięta, a w których także zawierają się przesłania i najważniejsze wątki podejmowane przez szwedzką autorkę. Takimi książkami są właśnie „Lotta z ulicy Awanturników” oraz „Emil ze Smalandii”.
Te dwie książeczki powstały w pierwszej połowie lat 60., gdy twórczość Astrid Lindgren była już powszechnie znana. Nie wydaje się jednak, by tylko zbliżony czas ich powstania sprawił, że można odnaleźć w nich wiele podobieństw. Zbieżność tę widać choćby w sposobie przedstawiania głównych bohaterów – do bólu upartych pięciolatków.
Lottę, mieszkankę żółtego domu, poznajemy w chwili, gdy dziewczynka nie chce włożyć swetra, bowiem ten „łaskocze i gryzie”. Obrażona na cały świat bohaterka odmawia zjedzenia śniadania, a następnie postanawia wyprowadzić się z domu, niedaleko wprawdzie, bo do mieszkającej w sąsiedztwie pani Berg.
Z kolei Emil, „chłopiec dziki i uparty”, na pozór wygląda całkiem niewinnie. Ale – dodaje od razu pisarka – pozory mylą, a charakter Emila poznajemy, gdy ten upiera się, by spać w nowej czapce cyklistówce. I oczywiście dopina swego.
Nie będziemy tu, oczywiście, odbierać przyjemności czytania i streszczać fabuły obu utworów, jakkolwiek zdarzają się w nich scenki kapitalne (jak choćby ta, gdy głowa chłopczyka utyka na dobre w wazie przeznaczonej do podawania rosołu).