Jutro w Krakowie rozpoczyna się czwarta edycja Festiwalu „Pomosty", tym razem poświęconego współczesnej muzyce duńskiej. Wybór to nie przypadkowy, bowiem kraj ten jest szczególnie zasłużony dla nowoczesnej kompozycji. Działają tam między innymi Pelle Gudmundsen-Holmgreen - twórca na wskroś oryginalnej odmiany minimalizmu - oraz Bent Sorensen, mistrz subtelnego, surrealistycznego malarstwa dźwiękowego. Korzystając z okazji, porozmawiałem z ojcem-założycielem duńskiej awangardy, który osobiście zagości na festiwalu. Konwersacja ze współczesnym kompozytorem nie musi bynajmniej sprowadzać się do wyłuskiwania technicznych szczegółów jego dzieł - Per Nǿrgård okazał się przedstawicielem wymierającego gatunku artysty-mędrca.
Do historii muzyki przeszedł Pan jako wynalazca „serii nieskończonej", czyli swoistego muzycznego fraktala. Tyle tylko, że na ów pomysł wpadł Pan dobre ćwierć wieku przed sformułowaniem matematycznej teorii chaosu. Skąd czerpał Pan inspiracje?
Istota „serii nieskończonej" polega na wyprowadzaniu nieograniczenie złożonej struktury z pojedynczego muzycznego atomu, jakim jest interwał. Ta idea chodziła mi po głowie od wczesnej młodości i zawsze towarzyszył jej silny kontekst kosmologiczny. Przecież wszelkie współczesne koncepcje dotyczące powstania i konstrukcji wszechświata - chociażby teorie Wielkiego Wybuchu czy superstrun - zakładają ową prymarną jedność.
Fraktale są po prostu modelami, które znakomicie nadają się do opisu wielu fenomenów natury. Podobnie „seria nieskończona", w przeciwieństwie do tradycyjnego serializmu, nie stanowiła spekulatywnej konstrukcji, lecz zaledwie próbę formalizacji intuicji zainspirowanej przez otaczającą mnie rzeczywistość. Dlatego zawsze podkreślam, iż raczej ją odkryłem niż wynalazłem.
Pana pozamuzyczne inspiracje są jednak o wiele bardziej różnorodne. Należy Pan przecież także do grona kompozytorów znajdujących się pod silnym wpływem sztuki oraz filozofii Orientu. Co pociąga współczesnego zachodniego intelektualistę w tradycji o tak silnym piętnie irracjonalnym?
Powiedziałbym, że na Wschodzie odnaleźć można właśnie idealną równowagę pierwiastka racjonalnego oraz intuicyjnego, która w najnowszych dziejach Europy uległa niepokojącemu rozbiciu. Moje pierwsze fascynacje miały charakter czysto muzyczny. W połowie lat 70. odwiedziłem Bali, aby posłuchać, a także praktykować sztukę gry w tamtejszych orkiestrach perkusyjnych, zwanych gamelanami. Ów niezwykły instrument nie przez przypadek inspirował tak wielu XX-wiecznych kompozytorów - poczynając od Debussy'ego, a kończąc na amerykańskich minimalistach.
W muzyce indonezyjskiej odnalazłem przede wszystkim bliską mi już wtedy zasadę wywodzenia skomplikowanych konstrukcji z pojedynczej, elementarnej struktury. W tym wypadku chodzi o takie rozwijanie prostego schematu rytmicznego, aby wykształciła się zeń wielowarstwowa, polimetryczna kompozycja. Szczególnie zafascynował mnie jednak fakt, że przebiegające w diametralnie odmiennych tempach głosy spotykają się tam regularnie w doskonałym unisonie. Zasadę tę wprowadzałem potem stopniowo do własnej muzyki.
Co istotne, podobne fenomeny odkrywałem w innych kulturach Orientu. Chyba najsłynniejszym owocem tych poszukiwań jest mój perkusyjny utwór "I Ching", zainspirowany chińską Księgą Przemian.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w wielu kompozycjach podejmuje Pan misję opowiadania albo interpretowania kluczowych mitów naszej kultury. Ewidentnymi przykładami są tu opery "Gilgamesz" oraz "Sidharta". Skąd to przywiązanie do etycznej funkcji sztuki?
Przypomnę, że pochodzę z pokolenia urodzonego w latach 30. W dzieciństwie miałem okazję słyszeć przemowy Hitlera w radio. To doświadczenie, które zostawia w człowieku trwały ślad; uświadamia głębię kryzysu, w jakim znalazł się współczesny świat. Nie sposób pozostać wobec tego faktu biernym. Żyjemy w stanie wielkiego rozchwiania i napięcia - pomiędzy intuicją a intelektem, energią kobiecą a męską. Patriarchalne społeczeństwo, kapitalizm oraz światopogląd materialistyczny nie prowadzą na dłuższą metę do duchowej oraz społecznej równowagi. Z tego punktu widzenia jako jedno z moich najważniejszych dzieł jaw się właśnie opera "Sidharta". Zgodnie z oryginalnym mitem, Budda odrzuca w jej finale świat iluzji, by po raz pierwszy ujrzeć prawdziwą rzeczywistość.
A jak spostrzega Pan z tej perspektywy historię muzyki XX wieku?
Znakomicie ogniskuje się w niej typowe dla kultury współczesnej rozchwianie. Awangarda zaproponowała najpierw totalnie zracjonalizowany, spekulatywny i zdehumanizowany model kompozycji, by potem przejść do Cage'owskiej utopii dźwiękowej anarchii, w której wszystkie chwyty stały się dozwolone. Te skrajne bieguny pozwoliły określić granicę muzyki i uwolnić ją od nieco już przytłaczającego ciężaru tradycji. Teraz jednak nieodzowna wydaje się kontynuacja, twórcze rozwijanie tego, co już za nami.
Czy podpisałby się Pan w związku z tym pod zdaniem Krzysztofa Pendereckiego, który powiedział kiedyś, że awangarda zdradziła muzykę?
Zdecydowanie nie. To pogląd nazbyt radykalny i uproszczony, aby mógł być prawdziwy. W istocie wyraża on chyba jakieś resentymenty samego kompozytora niż konstruktywną, przemyślaną krytykę.
Bliższy jest Panu chyba Witold Lutosławski z jego wizją „nowej klasyczności" - syntezy racjonalności z ekspresją, tradycji z nowoczesnością?
Bez wątpienia jego idea kontrolowanego aleatoryzmu bliska była moim własnym poszukiwaniom. Uwolnienie rytmu w procesie wykonania dodało jego - z zegarmistrzowską precyzją skonstruowanym - dziełom powab tajemnicy, nieprzewidywalności oraz improwizatorsko-aleatorycznej swobody. Nigdy jednak nie inspirowałem się bezpośrednio poszukiwaniami Witolda. To po prostu nie mój język i zupełnie inna wrażliwość.
Lutosławskiego wspominał będę zresztą przede wszystkim jako znakomitego przyjaciela. To on przyjął mnie w skomplikowanym politycznie roku 1968 roku na Warszawskiej Jesieni. Od razu poczuliśmy nic porozumienia, którą podtrzymywaliśmy aż do śmierci Witolda.
Chciałbym jeszcze zapytać o fenomen współczesnej muzyki duńskiej. Czemu zawdzięczacie taką odrębność i oryginalność względem dominujących nurtów europejskich?
Taka już nasz buntownicza kultura. Od zawsze leżeliśmy na pograniczu emocjonalnego Południa oraz chłodnej Północy, zachodniego racjonalizmu i wschodniej intuicyjności. To kraj oryginałów-indywidualistów. Przecież z Danii pochodzi chociażby Christian Andersen, jeden z najwybitniejszych i najbardziej rewolucyjnych twórców literatury dziecięcej.
Ogromną rolę odgrywa też nasza otwartość na konstruktywną krytykę. Tu nie ma miejsca dla nietykalnych guru oraz dogmatycznych szkół, co w muzyce współczesnej wciąż pozostaje niestety na porządku dziennym. Kiedyś odwiedził Danię amerykański minimalista Steve Reich, by przedstawić swój najnowszy utwór "Tehillim". Podczas spotkania bardzo ostro go skrytykowałem. On najpierw obraził się, ale po namyśle podziękował i wprowadził sugerowane poprawki.
A czego życzyłby Pan światu na Święta i na nowy wiek?
Równowagi oraz empatii...
- Pomosty IV; Dni nowej muzyki duńskiej
- Kraków, 8-11.12