Kair. Miasto szalone. Wielkie, bo żyje tu tyle mieszkańców, co połowa ludności Polski. Głośne, bo wszyscy oni mają samochody. Chaotyczne, bo światła nie działają. Gdzieś w tym rozgardiaszu co rok od 31 lat rozgrywa się na początku grudnia największa impreza filmowa świata arabskiego - Cairo International Film Festival.
Więc jak - da się uciec od zgiełku w chłodną ciszę sal kinowych? Gdzież tam. Większość projekcji zaczyna się z opóźnieniem (do 40 minut), ale i z przyspieszeniem; operatorzy popełniają błąd za błędem (a to łamany na pół obraz, a to taśmy nie po kolei, a to krzywo, to nieostro, to znów bez dźwięku); wreszcie wchodzi publiczność. Nie dość, że widzowie nie wyłączają telefonów komórkowych, ale i je odbierają, tudzież prowadzą ożywione konwersacje! Po sali biegają dzieci. Ten się o coś kłóci z bileterem, tamten doradza bohaterom na ekranie.
A na ekranie - inne kino, inny świat. Dopiero podróż poza Europę, za Morze Śródziemne, uświadamia jak pozornie tylko uniwersalną sztuką jest X Muza. Bo przecież religia odmienna, podobnie kultura, obyczaj, moralność, społeczeństwo, wszystko. Ale i nie do końca - czy to zasługa kilkadziesięciu lat niekwestionowanej dominacji kina euroamerykańskiego, czy to uniwersalnych praw narracji - film pozostaje filmem. Tylko problemy bohaterów inne, i oni sami jakże inni.
Wbrew pozorom, to właśnie pokazywane w Kairze filmy dotykają bardziej palących, kluczowych, globalnych spraw niż te euroamerykańskie, często zanurzone w konwencjonalnych gatunkach bądź w formalnych poszukiwaniach. Amerykańskie kino to sen, ucieczka. W europejskim filmie autorskim - psychoanalityczna projekcja duszy na ekranie. Albo medium do komunikacji, poruszenia, odkrywania. Zapominamy - po wszystkich oszustwach Georgesa Meliésa, kreacjach rosyjskich czy niemieckich lat 20.