Reportaże, które złożyły się na „Mój 1968. Po drugiej stronie muru”, pisane były już po doświadczeniach maja paryskiego i rozruchach na uczelniach włoskich. Autor miał zatem niemal pełną skalę porównawczą, pozwalającą w miarę obiektywnie ocenić poszczególne fakty, traktowane dziś en bloc jako jedna wielka fala rebelii i kontestacji. Eco, podówczas 36-letni kulturoznawca i filozof, wtedy w roli dziennikarza, zadbał, by nic nie uronić z praskiej i warszawskiej specyfiki wydarzeń. Nie dlatego jednak, że dramatyczny koniec praskiej wiosny czy nasz Marzec a priori układały mu się w jedną sekwencję z protestami zachodnich studentów, a zachodni obserwatorzy sceny politycznej nasze sprawy traktowali jako refleks ogólnoświatowego poruszenia. Było zupełnie inaczej. Po prostu Zachód nie rozumiał Wschodu.
W sierpniu 1968 r. Umberto Eco wybierał się do Warszawy na konferencję stowarzyszenia semiotycznego. Po drodze chciał trochę czasu spędzić w Czechach – w Mariańskich Łaźniach i Pradze. Traf chciał, że w trakcie tego tranzytowego pobytu do Czechosłowacji zawitały sowieckie (i polskie) tanki. Złota Praga zmieniła się nagle w epicentrum politycznego piekła. O ile podjęta przez Breżniewa decyzja o inwazji nie wydawała się aż tak wielkim zaskoczeniem, o tyle reakcja Czechów mogła budzić zdumienie. „Na dzień przed inwazją – pisze Eco – na jednym z placów w centrum miasta setki osób z powagą, lecz również z wielkim poczuciem humoru brały udział w czymś, co przypominało nieustający Hyde Park”. Dziś trudno to zrozumieć, ale sam fakt inwazji nie spowodował utraty wiary Czechów i Słowaków w ideę socjalizmu z ludzką twarzą ani nie zmienił ogólnie przyjaznego stosunku do Rosjan.