Sześćdziesięcioletnia Grace Jones po niemal dwudziestu latach nieobecności w muzyce wraca i wydaje płytę. A ta brzmi tak świeżo, jakby nie było żadnej przerwy, i tak energetycznie, jakby ta przepełniona wolą mocy kobieta, zgodnie ze swymi pogróżkami, faktycznie zdołała przeobrazić się w oko huraganu, w demoniczną panią świata. Krążek nosi tytuł „Hurricane”.
Z jednej strony Grace wychwytuje każdą nowinkę w modzie, dizajnie i w muzyce, zmienia się podług prawideł najnowszych trendów. Z drugiej od ponad trzech dziesięcioleci pozostaje drapieżną, wyemancypowaną nonkonformistką z ambicjami pociągania za sznurki rzeczywistości: „Spójrz na mnie, nadchodzę. Jestem słońcem. Mogę zrodzić słońce. Będę huraganem. Jestem okiem huraganu”, śpiewa na nowej płycie. Tym razem kreuje się na Matkę Naturę: z jednej strony opowiada empatyczne historie o kobietach, z drugiej manifestuje demoniczną wolę mocy: „Miło poznać. Miło mieć cię na talerzu. Twoje mięso jest dla mnie słodkie. Jestem maszyną pożerającą ludzi. Bez poczucia humoru konsumuję moich konsumentów”.
Jest spektakularna
Przewrotnie twierdzi, że osobowość sprowadza się do wizerunku i – już bardziej serio, że ten jest w jej rękach jak plastelina: „Nie urodziłam się taka. Stworzyłam się. Cokolwiek zamarzę, chcę to uczynić”. I wystawić na pokaz. Obojętnie czy gra w filmie, czy kroczy po wybiegu, czy śpiewa – jest spektakularna.
Plemienna dzikość, z której słynie, to też wizerunek. Jest czarną panterą, ale z artystowskiego komiksu. W połowie lat 80. kreowała się na Afrykankę. Ale raczej wyjętą z głowy malarza, niż z czarnego lądu. Hebanowe ciało ubierała w geometryczne malunki. Na przykład w teledysku do piosenki „I’m Not Perfect” albo w komediowym horrorze „Wamp”, gdzie zagrała wykonującą striptiz wampirzycę.