Pomnik jest świadectwem paradoksalnego, a nawet tragicznego w skutkach zderzenia wybitnej sztuki ze złą intencją. Przypomnijmy, że upamiętniać miał „wiernych synów ojczyzny poległych na Podhalu w walce o utrwalanie władzy ludowej”. Po 1989 r. owo przesłanie zaczęło uwierać mocniej niż kamień w bucie. W kraju, w ramach przyspieszonej dekomunizacji, obalano postumenty z Leninem i Dzierżyńskim, zmieniano nazwy ulic i zakładów pracy. A tymczasem pomnik tkwił, prowokując ideologiczną niepoprawnością. Problem polegał jednak na tym, że z artystycznego punktu widzenia był dużo lepszy od socrealistycznych wizerunków twórców ludowego ustroju. Zachować? Niedobrze. Zburzyć? Jakoś głupio.
Hasior doświadczał tej sytuacji i mocno ją przeżywał. W rozmowie z „Polityką” w 1997 r. opowiadał: „W 1990 roku przyszedł do mnie na wywiad dziennikarz z pewnego bojowego tygodnika poznańskiego i od drzwi poczułem, że chce mnie zastrzelić. I oczywiście, pierwsze pytanie od razu o pomnik. (...) Dziś stoi zdewastowany, zaniedbany, wymazany napisami sprayem. Ale i tak historia obeszła się z nim łagodnie. Po 1989 r. w ramach dezynfekcji ideologicznej wiele pomników przewrócono, co uważam za barbarzyństwo i hańbę. Mój stoi i szczycę się tym”.
Twórca bronił swego dzieła na dwa sposoby. Po pierwsze, odwołując się do argumentów artystycznych. „Ja zrobiłem pomnik i nie obchodziła mnie inskrypcja na nim. Myślałem tylko o tym, by zrealizować moje marzenie – pierwszy grający pomnik w Europie” – mówił w tym samym wywiadzie.