Katarzyna Janowska: – Podobno wczoraj uratował pan życie sarence?
Roman Gutek: – Nie przesadzajmy, tylko próbowałem. Jeździłem na rowerze w lesie koło mojego domu, na środku drogi leży sarna. Nie wiedziałem, czy jest chora, czy słaba, czy matka ją porzuciła. Okryłem ją mchem i pojechałem dalej. Wracam, a ona leży w tym samym miejscu. Zadzwoniłem do straży miejskiej. Okazało się, że mają tam specjalny oddział do ratowania zwierząt. Zaprowadziłem ich do lasu, ale sarenki już nie było. Został tylko mech. Od dziecka byłem zżyty z przyrodą. Urodziłem się na wsi pod Lublinem. Miałem sąsiada Tadeusza Poleszaka. Jako nastolatek trafił na roboty do Niemiec, przeżył obóz koncentracyjny. Po wojnie wrócił na wieś, nie założył rodziny, żył samotnie. Miał 50 uli i rozmawiał z pszczołami. Pierwszy we wsi miał telewizor. U niego oglądałem filmy Bergmana, które w „Filmotece arcydzieł” prezentował prof. Aleksander Jackiewicz. Owszem, przyjeżdżało do nas kino objazdowe, ale co w takim wiejskim kinie można było zobaczyć? No to, co ludzie chcieli oglądać: „Krzyżaków”, „Winnetou”. Ale magia kina działała mimo wszystko.
Często w wywiadach wspomina pan swojego sąsiada. Nigdy nie mówi pan o rodzicach. Nie byli dla pana ważni?
Rodzice zawsze są ważni. Ale w tamtych czasach dzieci wychowywały się w pewnym sensie same. Ja miałem to szczęście, że otaczała mnie przyroda, no i połknąłem filmowego bakcyla.
W kinie szukałem, nadal szukam, ludzi podobnych do siebie. Dzięki filmom łatwiej mi było radzić sobie ze światem. Kino traktowałem z nabożeństwem. Wychowałem się na świetnych filmach. Wywoływały one burzliwe spory i dyskusje, a na temat kina wypowiadali się wielcy pisarze.