Królową mijającego sezonu teatralnego była bez wątpienia Sandra Korzeniak w roli Marilyn Monroe w przedstawieniu Krystiana Lupy „Persona. Tryptyk/Marilyn” z warszawskiego Dramatycznego. „Skojarzyła mi się z Marilyn, kiedy pierwszego dnia zobaczyłem ją w krakowskiej PWST. Miała w sobie podobne rozedrganie i intuicję ciała jak Marilyn” – opowiadał przed premierą reżyser. Młoda aktorka – dziś wydaje się, że urodzona do roli Monroe – nasyciła graną przez siebie postać własnymi wątpliwościami i lękami. Grała symbol seksu, ikonę popkultury i aktorkę wszech czasów, szamoczącą się w pułapce wygórowanych oczekiwań najbliższych i publiczności, badającą, czy za maskami kolejnych ról, które nakładała na scenie, ekranie i w życiu, kryje się jakaś prawdziwa twarz, czy przeciwnie – są tylko maski i pustka. I grała siebie – Sandrę Korzeniak, aktorkę do niedawna Starego Teatru, teraz warszawskiego Dramatycznego, próbującą stworzyć rolę na miarę wyśrubowanych oczekiwań reżysera, kolegów z zespołu i publiczności.
Na sukces w roli Marilyn Korzeniak zapracowała wcześniejszymi rolami. Lekko opóźnionej umysłowo Cate w „Zbombardowanych” Sary Kane w reż. Mai Kleczewskiej, Małgorzaty w „Mistrzu i Małgorzacie”, Marii w „Zaratustrze” i Edie Sedgwick w „Factory 2” – spektaklach Krystiana Lupy. Wszystkie z jakimś naddatkiem wrażliwości, wewnętrznym dygotem, nierzadko na granicy histerii. Łączące dziecięcą naiwność z wyrachowaniem, wewnętrzną czystość z zewnętrznym, brudnym opakowaniem.
Emancypacja w teatrze
Królowa sezonu była jedna. Ale pretendentek do tronu było w ostatnich latach więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Po raz pierwszy w historii naszego teatru można powiedzieć, że o jego obliczu (także w sensie dosłownym) decydują kobiety.