Przestępczość nieletnich, narkomania, prostytucja to ulubiony obszar twórczych peregrynacji brytyjskich filmowców. Dzięki trzymającym wysoki poziom artystyczny produkcjom Kena Loacha i Mike’a Leigha słusznie uchodzą oni w tej dziedzinie za mistrzów. Niestety, utrzymany w konwencji zaangażowanego thrillera społecznego debiut Daniela Barbera „Harry Brown” do udanych nie należy.
Mimo nie najgorszej kreacji Michaela Caine’a i ciekawych, psychologizujących zdjęć Martina Ruhe, widowisku przeszkadza natrętna publicystyczna teza. Dramaturgii zaś schemat, wykorzystujący westernowe wzory do powiedzenia banałów na temat braku praworządności w suburbiach. Caine gra emerytowanego żołnierza marines, któremu umiera żona, a zaraz potem uliczny gang nastolatków zabija jedynego przyjaciela.
Rozwydrzeni przestępcy wciągają herę, urządzają uliczne strzelaniny, zabijają matki samotnie wychowujące dzieci i czują się królami życia. A subtelnie działająca policja jest ślepa i bezradna. Cierpiącemu na rozedmę płuc staruszkowi nie pozostaje więc nic innego, jak dobrze znana i sprawdzona w kinie rola mściciela.
W początkowych sekwencjach reżyser stara się jeszcze zachować pozory jakiegoś poważniejszego dramatu, im dalej w las, tym bardziej jednak wychodzi na jaw komiksowa maniera. Szkoda.