Gdyby ktoś spóźnił się na czołówkę dziejącego się w kazachskich stepach dramatu Volkera Schlöndorffa „Ulzhan”, pomyślałby, że ogląda kolejny film Wima Wendersa. Powiedzmy, taki przeniesiony w regiony środkowej Azji sequel „Paryż, Teksas”.
Mamy tu kult dzikich przestrzeni i niedostępnej przyrody. Wędrówkę nieszczęsnego Europejczyka (Francuza) przemierzającego na piechotę, a potem konno dziesiątki kilometrów pustkowia w celu samozatracenia. Jest fotografia rodzinna służąca mu niczym talizman w chwilach totalnego załamania. Są też widoki upadłej cywilizacji kołchozów i łagrów, którą jeden z tamtejszych szamanów z zadumą wspomina: „mieliśmy zoo, a teraz mamy dżunglę”.
Pojawia się nawet zona śmierci, czyli obszar skażony radioaktywnie po bajkonurskich wybuchach atomowych, dokąd oczywiście desperacko próbuje się wedrzeć straumatyzowany bohater, lecz cud-dziewica o imieniu Ulzhan mu nie pozwala. Krótko mówiąc, stare dobre wendersowskie motywy kina drogi powracają tu w lekko zmodyfikowany sposób.