Poca Luz to znaczy dosłownie „Mało światła”. W filmie kolumbijskiego reżysera Carlosa Cesara Artelaeza oznacza to „ Prawie ślepca”, bo nosi okulary ze szkiełkami jak denka od butelek. Jest zarazem blondynem, w Kolumbii niewidywanym, chyba że przyjechały na wakacje dzieci Kanadyjczyków. Mieć białe włosy w świecie brunetów… Koledzy z boiska mówią o Poca Luz, że jest albinosem i że z tego powodu będzie żył krótko. W filmie „Kolorowe wzgórza” (po hiszpańsku - „Kolor góry”) dziecko grające tę rolę (lub raczej - grające siebie) jest „naturszczykiem” (przepraszam za rusycyzm, ale nie ma polskiego odpowiednika). Jest chłopcem, który z kolegami chciałby zagrać w piłkę, „szmaciankę”, na pagórach, gdzie rośnie koka. Oni mówią – spieprzaj. Dziecko o białych włosach jest inne od nich. Za drugoplanową rolę dostałby Oscara.
Widać tu już wpływ Garcíi Márqueza, kiedyś - recenzenta filmowego. Swoje arcydzieła pisał z błędami ortograficznymi. Reżyser montuje z rozczulającymi błędami „ortograficznymi”, filmowymi. Albo taki ma budżet. Artelaez studiował w szkole filmowej, którą w Hawanie założył i finansuje García Márquez.
Historia blondynka, ślepego jak kura, który marzy o grze w piłkę nożną, nakłada się na historię piłki jako takiej, którą kupuje w prezencie urodzinowym ojciec Ernesto swojemu synkowi Manuelowi. Ernesto mówi do synka, bruneta, kolegi siwego, „Che”. Tak się nie mówi w Kolumbii. Tak się mówi w Argentynie. Tu już widać wpływy szkoły hawańskiej.
Piłka nożna w Kolumbii jest świętością. Do dziś pamięta się tam, że drużyna Kolumbii strzeliła na mistrzostwach świata bramkę Polsce, kiedyś - trzeciej drużynie świata.