Nie! – wrzeszczy belgijski celnik, przeczytawszy w gazecie, że za 7 lat znikną granice. Kamera odjeżdża od niego coraz dalej i wydawać się może, że krzyk protestu niesie się po całym świecie. Tylko że nikt go nie posłucha. Po prologu pojawia się bowiem napis „7 lat później”, mamy 1993 r. i graniczne szlabany znikają. Ale nie mentalne uprzedzenia i odwieczne urazy między sąsiadującymi ze sobą narodami: małą, prężącą muskuły Belgią i jej Wielkim Bratem – Francją. Ojciec celnika poznanego w prologu krztusi się podczas łykania tabletki, kiedy orientuje się, że kazano mu popić francuską wodą. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Jego syn o sąsiadach ma jak najgorsze zdanie, dlatego z dziką satysfakcją dokuczał im, nadgorliwie wypełniając obowiązki służbowe. Teraz czeka go jeszcze trudniejsze zadanie – w ramach porozumień dobrosąsiedzkich ma uczestniczyć w mobilnym patrolu belgijsko-francuskim.
Współpraca układa się od początku jak najgorzej, ale reprezentant Francji jest w stanie znieść wiele, ponieważ potajemnie kocha się w siostrze Belga, zdając sobie sprawę, iż jej rodzina go nie zaakceptuje. Mamy więc tu coś w rodzaju nowego Romea i Julii na nieistniejącej formalnie granicy francusko-belgijskiej, choć polskiemu widzowi sprzeczki sąsiedzkie będą przypominać raczej zwady Pawlaka z Kargulem w „Samych swoich”.
Scenarzystą i reżyserem (a zarazem odtwórcą roli francuskiego celnika) jest Dany Boon, nowy król francuskiej komedii. Jego poprzedni film „Jeszcze dalej niż Północ” obejrzało nad Sekwaną 20 mln widzów, choć tamtejsi krytycy – jak to krytycy – nie za bardzo się Boonem zachwycają. Rzeczywiście, w „Nic do oclenia” dowcip bywa chwilami ciężkawy, ale tak czy inaczej warto zobaczyć, z czego dzisiaj śmieją się Francuzi.
Nic do oclenia, reż. Dany Boon, prod. Francja, 95 min