Kraj przeżywa zapaść, tymczasem kino w Grecji rozkwita. Dowodem „Attenberg” Athiny Rachel Tsangari – bodaj najbardziej dziwaczny film, jaki wyprodukowano w ostatnich latach (nie licząc „Inland Empire” Lyncha, z którym nic go nie łączy). Brzydkie, industrialne, wyludnione pejzaże słonecznego południa pełnią tu funkcję metafory minionego wieku – tego „toksycznego odpadu modernizmu”, jak podsumowuje żegnający się ze światem, umierający na raka architekt. Jego 23-letnia córka (pracująca jako kierowca w fabryce) wie, że religia to oszustwo, i podziela wiarę ojca, że po śmierci czeka go „olbrzymia ciepła cipa, która go wessie”. Woli więc uczyć się człowieczeństwa od goryli sfilmowanych przez sir Davida Attenborougha w słynnej serii przyrodniczych dokumentów oraz od Monty Pythona. Tam przynajmniej odnajduje jakieś spontaniczne odruchy, których w obojętnej mechanicznej rzeczywistości brakuje.
Historia jej erotycznego wtajemniczenia jest kolejnym surrealistycznym popisem wyobraźni reżyserki, która przedstawia seks jako szalenie nudne, obrzydliwe i niebudzące pożądania zjawisko. Mężczyzna i kobieta to jakby dwie obce planety przyciągające się bardziej siłą grawitacji niż emocji. W kolejnej groteskowej scenie – godnej Buńuela albo Jarmuscha – ojciec z pietyzmem przekazuje kilka pamiątkowych przedmiotów, które córka ma zachować po jego odejściu. To bezużyteczny kątomierz oraz nowiutka szczotka zmiotka.
Tym, co wprawia w osłupienie jeszcze bardziej, jest forma „Attenberg”, wcale nieprzypominająca czarnej komedii. To beznamiętny hiperrealistyczny quasi-dokument. Aktorzy wygłaszają swoje kwestie „na zimno”, jak manekiny, bez grania czegokolwiek. Od czasu Antonioniego nie było chyba w kinie europejskim tak odważnego eksperymentu, starającego się dosadniej wyrazić poczucie alienacji.