Pod beztroskim tytułem „Happy, happy” kryje się dosyć nietypowa komedia rodzinna, do której właściwie bardziej pasuje określenie: dramat obyczajowy. Bohaterami są dwa dojrzałe małżeństwa, które przechodzą kryzys nie tyle wieku średniego, ile zaufania. Pod powierzchnią szczęśliwych związków kryje się gorycz. Młoda reżyserka Anne Sewitsky stara się opisać niespełnienie czworga ludzi głęboko zranionych nieszczerością i nielojalnością swoich partnerów, którzy nie potrafią przyznać się przed sobą do uczuciowego zawodu. Dla każdego z nich najświętszą wartością jest rodzina. Nie Strindberg i nie Bergman patronują jednak filmowi. A ton wcale nie jest ciężki, depresyjny i tak oczywisty, jak można by sądzić. Sewitsky łamie powagę groteską, pointuje sceny balladami śpiewanymi przez rockowy zespół, ma do bohaterów ciepły stosunek i nie pozwala ich surowo oceniać. „Happy, happy” wygrał ubiegłoroczny festiwal w Sundance. Gdyby nie chybiony wątek dzieci – czarnoskórego, adoptowanego przez duńską parę chłopca oraz jego norweskiego, białego kolegi, bawiących się w niewolnika i pana – byłby to jeden z najciekawszych filmów, jakie ostatnio do nas trafiły.
Happy, happy, reż. Anne Sewitsky, prod. Norwegia, 88 min