Mały koniec świata
Recenzja filmu: "Bestie z południowych krain", reż. Benh Zeitlin
Bestie z południowych krain, reż. Benh Zeitlin, prod. USA, 92 min
Gdyby spisać opinie krytyków, którzy „Bestie z południowych krain” już widzieli, mielibyśmy antologię zachwytów, na jakie od lat nie zasłużył żaden inny tytuł. Magiczny, cudowny, fenomenalny itp. Wszystko to przynajmniej w części prawda, w każdym razie debiutant Benh Zeitlin udowadnia, jak ważna jest w kinie wyobraźnia, oryginalność i nieliczenie się z gatunkowymi ograniczeniami. Akcja toczy się na południu Stanów, zapewne w Luizjanie, gdzie zdaniem reżysera mieszkają „najbardziej nieustępliwi ludzie Ameryki”. Ale mogłoby to być każde inne miejsce na świecie. Podobny kataklizm, mały koniec świata, może zdarzyć się wszędzie, choć niekoniecznie z powodu wielkiej powodzi. Bohaterami filmu są mieszkańcy położonej na odludziu miejscowości Bathtub. Cywilizacja, którą symbolizuje znajdujące się nieopodal miasto z dymiącymi kominami, ma tu ograniczony dostęp. Żyją własnym rytmem, w ubogich, prymitywnych barakach, w bliskim kontakcie z naturą. Sami są jej cząstką.
Na pierwszym planie mamy sześcioletnią dziewczynkę Hushpuppy, rozmawiającą z nieobecną matką i mającą skomplikowane relacje z ojcem, który chce przygotować ją na spotkanie z tym, co nieuchronnie nastąpi. Pewnego dnia tereny zaleje woda, a kataklizm przebudzi prastare bestie. I nie warto wnikać, co tu jest rzeczywistością, a co grą wyobraźni Hushpuppy. Film niesie jednak budujące przesłanie, które sam reżyser tłumaczy krótko: „Robić, tworzyć i żyć – pomimo wszystko”. Dziewczynkę rewelacyjnie zagrała Quvenzhane Wallis, tworząc postać, która dołącza do największych dziecięcych herosów kina.