To imponująco odważny, elektryzujący eksperyment formalny, zlepiony z cytatów, odnośników, nawiązań do ponadstuletniej historii kina. Swoją miłość do ruchomych obrazów Carax wyraża poprzez serię zapętlających się epizodów, poświęconych odgrywaniu rozpalających wyobraźnię, ale też kiczowatych, zawsze jednak emocjonujących ról. Przykładowo: żebraka błagającego o jałmużnę, monstrum porywającego piękną kobietę, starca żegnającego się z życiem na łożu śmierci, niewinnie ściganej ofiary, zawodowego zabójcy, rewolucjonisty itd. Wszystkie te maski zakłada po kolei jeden człowiek – grany przez Denisa Lavanta multimilioner, który żegna się rano z familią, wsiada do białej limuzyny, charakteryzuje na filmowego bohatera i po odegraniu kilku scen wraca wieczorem do siebie, nie do końca będąc pewnym, czy przypadkiem znów nie odgrywa jakiejś roli.
„Holy motors” wydaje się pomnikiem wystawionym aktorstwu, ale chodzi też o coś innego. O namiętną, dziką fascynację sztuką, budzenie narkotycznych emocji, jakich ona dostarcza twórcom i wrażliwym kinomanom.
Holy motors, reż. Leos Carax, prod. Francja, 120 min