Niemieckie komedie rzadko goszczą na polskich ekranach. Ciężkawy, mało finezyjny humor naszych zachodnich sąsiadów na ogół odstrasza gustujących w nieco bardziej surrealistycznym dowcipie Polaków. Na kameralną komedię w stylu kina drogi „Vincent chce nad morze” z połową akcji dziejącą się w zakładzie psychiatrycznym warto jednak się skusić, chociaż rewelacji lepiej nie oczekiwać. To prosta historia, oparta na często wykorzystywanym również w hollywoodzkim kinie schemacie buntu przeciwko znieczulicy i bezdusznym zasadom organizacji życia w społeczeństwie dobrobytu. Film jest dedykowany samotnikom, ludziom czującym się źle w trybach cywilizacyjnego kieratu. Pokazuje, jak się z niego wyrwać, co jest nieważne (telefony komórkowe, pieniądze, politycy), a co zasługuje na afirmację (śmiech, szczerość, przyjaźń, piękny górski widok, autentyczne uczucia).
Reżyser Ralf Huettner opowiada losy trojga pensjonariuszy uciekających z bawarskiego ośrodka dla psychicznie chorych – cierpiącego na zespół Tourette’a, anorektyczki oraz młodzieńca z nerwicą natręctw – i udało mu się nie powtórzyć sentymentalnej narracji „Rain Mana”. Fabuła jest naiwna, lecz opowiedziana z wdziękiem, w zgodzie z duchem naszych czasów. Nie ma się co dziwić, że film, uznany w Niemczech za najlepszą komedię roku, zobaczyło tam ponad milion widzów.
Vincent chce nad morze, reż. Ralf Huettner, prod. Niemcy, 91 min