Nikita Michałkow, car rosyjskiej kinematografii i bliski przyjaciel prezydenta Putina, popełnił niewybaczalny błąd, kręcąc sequel „Spalonych słońcem”. Arcydzieło z 1995 r. przyniosło mu sławę, Oscara i trwałe miejsce w historii kina. Zarówno „Spaleni słońcem 2”, jak i „Cytadela”, która z opóźnieniem wchodzi na polskie ekrany, tylko go kompromitują. Obie części (razem stanowią nierozerwalną 5,5-godzinną całość) kosztowały w sumie 55 mln dol. i powiedzieć, że nie dorównują pod względem artystycznym pierwowzorowi, to mało. Gargantuiczny rozmach, imitujący patos hollywoodzkich epopei wojennych, ściera się na ekranie z rubaszno-alkoholowym humorem. Ludowa dosadność z cierpką ironią wynoszącą na ołtarze mękę i poświęcenie rosyjskiego żołnierza. Pomysł, aby stalinowską pogardę dla ludzkiego życia unaocznić sceną samobójczego ataku na niemiecką cytadelę karnej kompanii uzbrojonej jedynie w kije, jest przewrotny, surrealistyczny i zmusza do gorzkiej refleksji bardziej niż do śmiechu. Razi jednak metaforyzacja rzeczywistości i nachalne nasycanie filmu patriotyczną symboliką. W tragizmie uwikłanego w historię Kotowa, jego ukochanej córki oraz czekisty reżyser pragnie zobaczyć gehennę nie tyle pojedynczego człowieka, co duszę całej Rosji. A pokazał kicz.
Spaleni słońcem: Cytadela, reż. Nikita Michałkow, prod. Rosja, Niemcy, Francja, 158 min