Trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to lepsza wersja topornej komedii „Don Jon”. Główną zaletą tamtej było otwarte stawianie wstydliwego pytania, czy seks uprawiany samotnie może konkurować z realnym związkiem. Spike Jonze („Być jak John Malkovich”, „Adaptacja”) udowodnił nie raz, że jest zbyt inteligentnym twórcą, aby zadowalać się tym, co i tak powszechnie wiadomo. W tym przypadku – że masturbacja jest jałowa. Ubiera więc swoją opowieść o tęsknocie za idealną miłością w konwencję romantycznego melodramatu science fiction, w którym partnerką wrażliwego bohatera jest system operacyjny o nazwie Samantha. Program komputerowy uwodzi właściciela, porządkując mu skrzynkę mailową, organizując plan dnia, przypominając o obowiązkach w pracy, przede wszystkim jednak żartując i rozmawiając z nim o jego potrzebach i głębszych życiowych problemach. Grany przez Joaquina Phoenixa specjalista od rozterek sercowych (zajmuje się zawodowo pisaniem listów miłosnych na życzenie) właśnie się rozwodzi, jest rozczarowany przygodnymi kontaktami seksualnymi, wierną mu jak pies wirtualną sekretarkę z cudownie zmysłowym głosem Scarlett Johansson zaczyna więc traktować jak ostatnią szansę na przeżycie czegoś ważnego. Ku zaskoczeniu „Ona” nie jest komedią, tylko rozwijaną na poważnie, w tonie dyskursu filozoficznego opowieścią o wirtualnej relacji z maszyną, która spełnia jednostronne wyobrażenia o prawdziwym uczuciu. Jonze ani na moment nie daje do zrozumienia, że jego bohater jest wariatem. Nawet scena seksu z komputerem (onanii) jest potraktowana serio, choć nie sposób się przy niej nie śmiać. Jeśli „Ona” czymś porusza, to nie pytaniem, czy maszyna może czuć i zastępować człowieka, tylko czy człowiek potrafi jeszcze kochać? W tym sensie, jako zgrabna metafora alienacji, film Jonze’a jest odkryciem.
Ona, reż. Spike Jonze, prod. USA, 120 min