W komedii familijnej „Mów mi Vincent” jest właśnie takim, pożal się Boże, nieudacznikiem. Prześladuje go wieczny pech, chociaż wydaje się, że odpowiedzialność za lawinę nieszczęść, zgorzknienie i nieuleczalną mizantropię ponosi wyłącznie on sam. Jest bankrutem, beznadziejnie uzależnionym od hazardu. Oprócz whisky jedyną rozrywką w jego chaotycznym życiu są odwiedziny „nocnej damy”, czyli przedsiębiorczej striptizerki z okropnym rosyjskim akcentem (świetna rola Naomi Watts), ciułającej w ten sposób na wyprawkę dla mającego wkrótce przyjść na świat dziecka.
Nietrudno się domyślić, że wszystko to jednak są tylko pozory. Cała przyjemność śledzenia bardzo łatwej do przewidzenia fabuły polega na odkrywaniu prawdziwej, anielskiej oczywiście, strony osobowości bohatera. Z wdziękiem i determinacją ujawnia tkwiące w nim dobro sympatyczny dzieciak z sąsiedztwa, na którego oczach postać grana przez Murraya przechodzi wielką metamorfozę: od gburowatego opiekuna, serwującego na kolację drinki z sosu z tuńczyka, do kogoś w rodzaju Matki Teresy. Zaskoczenia nie ma. Murray jak zwykle gra bardzo dobrze, nie jest to jednak żaden przełom w jego karierze. Niespodzianką jest natomiast kapitalna drugoplanowa rola Melissy McCarthy, kłótliwej, bezczelnej matki niezaradnego życiowo chłopaka, jak się okazuje, równie nieszczęśliwej jak tytułowy Vincent.
Mów mi Vincent, reż. Theodore Melfi, prod. USA, 103 min